Nie zrezygnuję
Rozmowa z ks. prof. dr. hab. Wincentym Myszorem – patrologiem i emerytowanym dziekanem Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Śląskiego.
Ks. Wojciech Bartoszek: – Jak Ksiądz Profesor spędził święta wielkanocne?
Ks. prof. dr. hab. Wincenty Myszor: – W Domu Księży Emerytów. Wielu księży uczestniczyło w liturgicznych obchodach Triduum Paschalnego poza Domem – w parafiach, w domach zakonnych. Ja w Wielki Czwartek wieczorem sprawowałem Mszę świętą, w Wielki Piątek była wspólna droga krzyżowa. Pierwszy raz mi się zdarzyło, że nie brałem udziału w całym Triduum Paschalnym.
– Pragnę Księdzu Profesorowi podziękować za możliwość tej rozmowy. To dla czytelników „Apostolstwa Chorych” wielki zaszczyt. Ze swojej strony chcę dodać, że jestem i czuję się uczniem Księdza Profesora. Wspominam czas, kiedy byłem w seminarium i wykłady Księdza były jednymi z najpiękniejszych, jakich przez te lata formacji mogłem słuchać. Wiem, że Ksiądz Profesor bardzo aktywnie działał i nadal działa naukowo. Jest Ksiądz patrologiem, przez lata był Ksiądz dziekanem. Nad czym aktualnie Ksiądz Profesor pracuje?
– Przede wszystkim kontynuuję to, co rozpocząłem, a wcześniej z różnych powodów nie mogłem doprowadzić do końca. Nowych rzeczy nie zaczynam. Teraz mam czas, by wrócić do spraw sprzed wielu lat, które niegdyś musiałem odłożyć. Było to spowodowane głównie obowiązkami związanymi z powstaniem i organizacją Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Śląskiego. Przez lata, jeszcze przed formalnym rozpoczęciem jego działalności, byłem odpowiedzialny za zorganizowanie struktur wydziałowych. Pracowałem nad tym praktycznie w pojedynkę. Wówczas, kiedy organizowałem struktury Wydziału Teologicznego w Katowicach, pracowałem w Warszawie. To było moje główne miejsce pracy, do Katowic dojeżdżałem raz w tygodniu, czasem częściej. Mnóstwo czasu zajmowały sprawy formalnej organizacji Wydziału: pisanie wniosku, kompletowanie kadry naukowej, pozostałych pracowników.
– Można powiedzieć, że to dzieło życia Księdza Profesora.
– Może nie aż tak. Ja do Katowic przyszedłem po 32 latach pracy w Warszawie, gdzie w latach 1969– 2001 pracowałem w Akademii Teologii Katolickiej (dzisiejszy Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego), więc tam zostawiłem kawał swojego życia. W naszym śląskim seminarium miałem zajęcia zlecone – kilka godzin, na które przyjeżdżałem z Warszawy.
– Jest Ksiądz Profesor patrologiem. Księdza dziedziną jest więc patrologia – nauka o Ojcach Kościoła. Czytelnikami „Apostolstwa Chorych” są osoby chore. Czy szeroki temat chorych istniał u Ojców Kościoła?
– Temat ten jest obecny u pisarzy starożytnych, do których Ojcowie Kościoła należeli. Nie tylko chrześcijaństwo podejmowało zagadnienia choroby, ale cała kultura antyczna, grecko–rzymska. I bardzo ciekawe jest to, że kultura ta poza szpitalami wojskowymi nie wytworzyła instytucji dobroczynnych. Kościół natomiast zaczynał tworzyć struktury szpitalne na bazie innych instytucji tzw. ksenodochiów albo hospicjów, ale hospicjów w innym znaczeniu niż dzisiaj je rozumiemy. Mianowicie były to miejsca dla ludzi bezdomnych, samotnych, chorych, starych, wędrowców, podróżnych. Ludzi, których rodziny z różnych powodów pozbyły się z domu. Te miejsca pełniły rolę hoteli. Trzeba pamiętać, że w starożytności średnia wieku była bardzo niska; 45– 47 lat. W związku z tym właściwie nie istniał – poza wyjątkami – problem starości. Funkcjonowała też filantropijna działalność państwa, które dbało o własnych obywateli, opiekowało się sierotami i obywatelami zasłużonymi, o odpowiednim statusie majątkowym. Była to tak zwana filantropia państwowa lub miejska. Istnieli urzędnicy, którzy dbali o zaopatrzenie potrzebujących, głównie o chleb. Na początku II wieku cesarze np. Trajan czy Hadrian, stworzyli instytucje opieki społecznej, alimentacji. Instytucje starożytne są zapowiedzią naszych współczesnych instytucji pomocy społecznej, filantropijnych. Istniały także stowarzyszenia pogrzebowe, które zapewniały godny pochówek. Chrześcijaństwo włączyło się w ten nurt myśli społecznej i weszło weń z tradycją biblijną, starotestamentalną, bardziej radykalną. Jak wiadomo, jałmużna i opieka nad wdowami i sierotami należała do podstawowych aktów religijnych. Te akty były przejawem faktycznej religijności. To była konkretna miłość. Chrześcijaństwo dostarczyło działalności filantropijnej i społecznej motywacji religijnej. Dla chrześcijanina powodem, dla którego ma on pomagać i służyć potrzebującym bliźnim jest fakt, że pośród tych potrzebujących i w nich samych jest obecny Jezus Chrystus.
– Czy pisarze starożytni, Ojcowie Kościoła podejmowali także w swoich pismach wątek ofiarowania cierpienia za innych, w różnych intencjach, w łączności z męką Jezusa?
– Trudno mi powiedzieć, ale pewnie gdyby poszukać, przyjrzeć się pismom Ojców Kościoła pod tym kątem bliżej, niewykluczone, że coś takiego byśmy znaleźli. Ciekawe jest to, że w teologii praktyka i życie religijne wyprzedza refleksję, teorię. Ludzie żyją religijnie, a potem się zastanawiają krytycznie nad tym, z jakiego powodu i dlaczego tak żyją. Od II wieku jest obecny i poświadczony element ofiarowania i męczeństwa. Konkretnie ofiarowania życia, męczeństwa za wiarę.
– Czy był też obecny wątek ekspiacyjny, zadośćczyniący za grzechy innych?
– Ten wątek był mniej znaczący. Na pierwszy plan wysuwała się pamięć o własnych grzechach i o własnej niedoskonałości. Warto wspomnieć w tym miejscu świętego Ignacego Antiocheńskiego, który idąc na śmierć mówi o sobie, że jeszcze jest niedoskonałym chrześcijaninem. On dopiero w chwili śmierci będzie doskonałym chrześcijaninem, bo będzie naśladował w sposób doskonały Chrystusa. Dotąd jest początkujący w wierze, obawia się własnych słabości, obawia się, że w obliczu śmierci stchórzy, że się wycofa. W późniejszym okresie pojawia się poczucie odpowiedzialności za braci w społeczności. Chrystus akcentuje to podczas Ostatniej Wieczerzy, kiedy umywa uczniom nogi i mówi, że oni winni nawzajem czynić sobie tak samo. W nich nie było takiej świadomości, Jezus musiał to zaakcentować: wy jesteście grupą przyjaciół i musicie sobie nawzajem pomagać i jeden za drugiego się ofiarować i poświęcać.
– Niezwykła erudycja Księdza Profesora! Wielka wiedza na temat Ojców Kościoła, wielka praca, zaangażowanie w naukę. A jednak też przychodzi czas choroby dla Księdza Profesora. To jest trudny temat…
– Tak. Po pierwsze nie jest to zwykła, normalna choroba, która zdarza się każdemu, pojawia się i w końcu mija. To jest choroba, w której dochodzi do głosu element uczenia się. Trzeba się uczyć, jak to przeżywać. Na okoliczności choroby zawsze jest się nieprzygotowanym. Tutaj żadne teoretyczne rozważania nie pomagają. Człowiek zawsze jest nieprzygotowany. Może nie zaskoczony, bo w pewnym wieku trzeba liczyć się z tym, że przyjdzie poważna choroba. W mojej chorobie bliski mi jest nurt stoicki, który przyjmuje rzeczywistość, to co się wydarza, z pewną oczywistością. Nurt biblijny jest tutaj bardziej radykalny, niesie w sobie element buntu w cierpieniu i chorobie; wspomnijmy na przykład Hioba. W chorobie odkryłem piękno i wspaniałość psalmów, w których człowiek nie tylko może żalić się na swój los, ale próbuje także zawierać z Bogiem układ, targować się.
– Czy w przypadku Księdza Profesora jest obecny wspomniany element buntu?
– To jest bardzo intymna i indywidualna sprawa i trudno mówić o tym zupełnie otwarcie. Ale chyba mogę powiedzieć, że w moim przypadku nie ma mowy o buncie. Myślę, że dla mnie większym zagrożeniem jest niebezpieczeństwo rezygnacji, że w którymś momencie przestanę walczyć, że się poddam i uznam, że nastąpił koniec, że przegrałem. W sytuacji takiej choroby do głosu dochodzą dwa elementy: z jednej strony rozum podpowiada, że to może być koniec, że trzeba się na to przygotować i z tym liczyć. Tutaj pojawia się kwestia jakiegoś osobistego czy formalnego przygotowania, np. pisanie testamentu. Z drugiej strony jest sfera uczuć, w której w moim przypadku pojawia się żal, że nie mogę skończyć rzeczy, które zacząłem.
– Ale wiem, że mimo choroby Ksiądz Profesor jest wciąż mocno zaangażowany w pracę.
– Mocno, to za dużo powiedziane. Ale to zaangażowanie jest dla mnie ratunkiem, ja się bronię przed bezczynnością. Jeśli wiem, że jestem w stanie coś zrobić, zwłaszcza, jeśli chodzi o pracę ze studentami, to nie rezygnuję z tego. Bo obecność wśród ludzi, studentów, przygotowanie do zajęć, choć sprawia mi teraz wiele trudności, powodują, że na tych kilka godzin zapominam o reszcie świata, łącznie z moją chorobą. To są jedyne godziny, kiedy nie myślę, że jestem chory.
– To niezwykle ważne przesłanie dla czytelników „Apostolstwa Chorych”, że w chorobie ważne jest zaangażowanie.
– Tak, że nie tylko istnieje moja choroba, że istnieje jeszcze wokół mnie inny świat, świat ludzi, którzy żyją własnym życiem. Świat, w którym ja kiedyś funkcjonowałem i uczestniczyłem podobnie a teraz usiłuję nadal uczestniczyć w nim na tyle normalnie, na ile to tylko możliwe. Staram się myśleć kategoriami, że ta choroba, która mnie dotknęła jest tylko taką okolicznością obciążającą, która utrudnia mi marsz ramię w ramię z innymi, ale nie wyklucza mnie z tego marszu. Nie wolno z tego rezygnować!