Za błękitnym parawanem (epizod pierwszy)
Tak zwana "eR-ka" zarezerwowana jest dla najcięższych przypadków. "Jutro zwolni się łóżko na normalnej sali, to Panią przeniesiemy” - ze skruchą tłumaczy siostra. Niepotrzebnie. Nie przeszkadza mi, gdzie leżę. Mam swój niebieski parawanik...
2013-08-13
Nie miałam pojęcia jak to jest w takim miejscu, póki nie przyszło mi w nim spędzić pewnej upalnej nocy. Sala reanimacyjna oddziału udarowego. Na jednym z łóżek leży mężczyzna w sile wieku, dobrze zbudowany, z zamaszystym, czarnym wąsem. Nie znam jego imienia, więc nazwijmy go Pawłem.
W poczekalni
Spotkałam go kilka godzin wcześniej. W pewnym sensie ustąpiłam mu miejsca na Izbie Przyjęć, bo jego przypadek był dużo poważniejszy od mojego. Wjechał do gabinetu na olbrzymich noszach pchanych przez spoconych sanitariuszy. Nic dziwnego – na zewnątrz upał powyżej 35 stopni w cieniu. Pan Paweł bardziej przypominał wczasowicza przyłapanego między jednym a drugim wrzutem na ruszt ogrodowego grilla soczystego karczku, niż ciężko chorego pacjenta. Leżał ubrany tylko w szorty, a na stopach miał ogrodowe klapki. Rękami mocno przyciskał do piersi miękki "jasiek", który jakaś kochająca dłoń podała mu w ostatniej chwili. Ten kolorowy jak tęcza "jasiek" to na jakiś czas pewnie ostatni łącznik ze światem pozostawionym na zewnątrz - pomyślałam. Kiedy w Izbie Przyjęć pojawia się zaniepokojony zięć nowego pacjenta, ten właśnie – trochę niewyraźnym głosem, ale całkiem sensownie – odpowiada na pytania młodziutkiej lekarki. Na ile pozwala porażenie części ciała, stara się wykonywać jej polecenia. Chyba nie jest z nim tak źle – myślę sobie, i ta pokrzepiająca myśl dodaje mi otuchy w czasie kolejnych godzin oczekiwania na swoją kolej. W końcu po ponad sześciu godzinach „przepuszczania” trudniejszych przypadków i ja trafiam na Oddział Udarowy Neurologii.
Tęczowy jasiek
Sala reanimacyjna, tzw. eR-ka, zarezerwowana jest dla najcięższych przypadków. Ja trafiłam tu z innego powodu. „To tylko ta jedna noc. Jutro zwolni się łóżko na normalnej sali, to Panią przeniesiemy” – ze skruchą w głosie tłumaczy siostra oddziałowa. Niepotrzebnie. Przecież nie przeszkadza mi, gdzie leżę. Mam swój niebieski parawanik, który osłoni mnie przed ewentualnym wścibstwem postronnych oczu. Bardziej dokucza mi światło, które musi się palić przez całą noc. Trudno zasnąć, choć czuję się całkiem nieźle. Kiedy w końcu myślę, że udało mi się „odpłynąć”, koło pierwszej w nocy z półsnu wyrywa mnie jakiś hałas. Na salę wtacza się łóżko z następnym mężczyzną. Minuty zdają się płynąć coraz wolniej i wolniej. Coraz bardziej też niepokoją mnie odgłosy dochodzące z sąsiedniego łóżka, więc odsuwam swój niebieski parawan. Pan Paweł, odziany tylko w „dorosłego” pampersa, podpierając się nieporażoną ręką, usiłuje wstać z łóżka. Nie jestem specjalistą, ale wiem, że chyba nie powinien. Proszę, aby leżał spokojnie, a ja zawołam pielęgniarkę. Siostra wydaje się zmęczona i pewnie dlatego nie potrafi ukryć zniecierpliwienia, kiedy Pan Paweł upiera się, aby wyprowadzić go do toalety. Wiem, co musi czuć dorosły mężczyzna, który pewnie jeszcze nigdy nie znalazł się w tak krępującej sytuacji. Wiem, co sama czułabym. Siostra podaje mi przewód z dzwonkiem i prosi, żeby - skoro i tak nie śpię – przywołać ją, gdyby któryś z mężczyzn znów próbował wstawać. Teraz wiem, że już na pewno nie zasnę. Pan Paweł jeszcze dwukrotnie usiłuje wstać. Pytam czy czegoś nie potrzebuje. Prosi o swój kolorowy jasiek, który ktoś położył na krześle poza zasięgiem jego dłoni. Kładzie go sobie na brzuchu, obejmując zdrowym ramieniem. Przymyka oczy uspokojony, a ja wycofuję się za swój parawan. Może jednak uda mi się zasnąć? Nic z tego. Dwie godziny później Pan Paweł znów podejmuje rozpaczliwą próbę opuszczenia łóżka, a i drugi pacjent chyba usiłuje go naśladować. Trudno, muszę zadzwonić po pielęgniarkę.
"Jest pan w szpitalu"
Za oknami "eR-ki" coraz jaśniej. Świta. Nie próbuję już walczyć ze snem. Budzi mnie donośny głos pana Pawła: „Aniu, Aniu, Aniuu!” – przywołuje jakąś kobietę; żonę, a może córkę? Krzątająca się po sali siostra z nocnej zmiany musi być już bardzo zmęczona. „Niechże się Pan uspokoi – mówi stanowczo. – Nie ma tu żadnej Ani, jest Pan w szpitalu”. Wyjmuje z ręki pacjenta kolorowy jasiek i rzuca go na krzesło. Zakłada kolejną kroplówkę. Wiem, że w takim miejscu czasami stanowczość jest potrzebna. Mimo to jej słowa wydają mi się okrutne. Pan Paweł milknie, a jego oczy patrzą jakoś inaczej, niż w nocy. Są bardziej nieobecne. Nie usłyszałam już więcej jego głosu. Kiedy siostra z rannej zmiany przyszła, by go nakarmić, nie chciał, a może już nie potrafił połykać pokarmu, który mu podawała. Nie pomogła nawet groźba podłączenia sondy żołądkowej. Po obchodzie lekarskim przeniesiono mnie na inną salę.
Świat bez parawanów
Moja krótka „znajomość” z Panem Pawłem nie ma niestety dobrego zakończenia. Wieczorem przez otwarte drzwi sali reanimacyjnej zajrzałam do środka. Mój „towarzysz niedoli” z poprzedniej nocy leżał na swoim łóżku dziwnie blady a wokół niego ustawiono rozmaitą aparaturę medyczną. Przybyło też stojaków z kroplówkami. Następnego dnia dowiedziałam się, że zawieziono go na zabieg tracheotomii. Odtąd codziennie zaglądałam na „naszą” salę, ale Pan Paweł już nie wrócił na swoje miejsce. Może przeniesiono go na inny oddział? Nie wiem. Kiedy po dziewięciu dniach opuszczałam szpital zauważyłam znajomą postać. Do gabinetu lekarskiego wchodził zięć pana Pawła w towarzystwie dwóch kobiet. Młodsza zapewne była jego żoną, starsza musiała być żoną pana Pawła. Obie kobiety miały na sobie czarne sukienki i oczy zaczerwienione od łez… Zastanawiam się, czy pewną pociechą nie byłaby dla nich świadomość, że tuląc do siebie tęczową poduszkę ostatnie swoje świadome słowa i myśli Pan Paweł kierował do nich, do najbliższych, których pozostawił w świecie bez błękitnych parawanów?
Epizod drugi przeczytasz tutaj