Trudny sens

Zderzenie z chorobą łączy się z prawdziwym wstrząsem, życiowym „trzęsieniem ziemi” i przeprogramowaniem skali wartości. Sprawy, które sporo znaczyły przed chorobą, stają się w jej obliczu mało istotnymi drobiazgami.

zdjęcie: canstockphoto.pl

2014-03-03

Miałem kiedyś w pracy wspaniałego szefa – doktora Jerzego. Parę lat temu, kiedy jeszcze żył, zaprosił mnie do siebie na pogaduchy. Nie mógł już zakładać białego fartucha, ze świszczącym trudem łapał powietrze, ale ciągle interesowały go wieści z rentgenowskiego świata. Starałem się sprostać jego oczekiwaniom. Wytężałem więc pamięć i przybliżałem nowinki techniczne oraz nowatorskie metody diagnostyczne, o których wyczytałem w fachowej literaturze. On słuchał, ale tak jakoś inaczej; z taką nieskrywaną refleksją człowieka, który szarym, radiologicznym kliszom przyglądał się przez ponad czterdzieści lat. W którymś momencie zadumał się i powiedział: „Wyjątkowo sprytne są te nasze rentgenowskie promyki. Nie widać ich i nie słychać. Nawet nie czuje się, gdy przechodzą przez ludzkie ciało. Kiedy jednak to tylko uczynią, zaraz wychodzi prawda o ludzkim zdrowiu, przyszłości, rokowaniach i życiu”. W tamtej chwili pomyślałem, że to oczywiste stwierdzenie dopełnia jedynie świadomości fizycznych prawideł mojej profesji. Nieco później zrodziła się, śmiem powiedzieć – egzystencjalna refleksja poparta klinicznymi obserwacjami.

Najpierw złe wieści

Pani Joasia wmaszerowała do poczekalni lekko utykając na prawą nogę, choć i tak był to krok dziarski. Przykuwała wzrok, była bardzo gustownie ubrana i pachniała luksusowymi perfumami. Było w niej tyle energii, że mogłaby się nią podzielić z ludźmi zmęczonymi życiem. Bardzo szybko zainicjowała rozmowę, która była praktycznie jej opowiadaniem o fantastycznych wakacjach spędzonych nad tropikalnym morzem. Jedyną nieudaną sprawą był ból nogi, który pozostał po tych wojażach. Prześwietlenie rozwiało wątpliwości. W pięcie pani Joanny tkwiły trzy ułamane kolce jeżowca, na którego musiała stanąć, brodząc w przybrzeżnej wodzie. Na nieszczęście dwa z nich były głęboko wbite aż w samą kość piętową. Bardzo wyraźnie było już widać odczyn zapalny. Potrzebna była interwencja chirurgiczna. Niepomyślne wieści zszokowały pacjentkę, która prawie wpadła w popłoch. Zniknęła pewność siebie. Zgasł perlisty uśmiech. Pojawiło się zafrasowanie. Padły pytania o czas leczenia i o to, czy da się uratować nogę. Poza tym, kiedy znowu będzie można założyć modne szpilki?...

To niemożliwe

Pan Mariusz przybył na badanie w towarzystwie małżonki. Przystojny, lekko szpakowaty – zadbany mężczyzna. Czekając w kolejce, nerwowo spoglądał na zegarek i sprawdzał telefon komórkowy, mimo że milczał. Wiadomo, „interesu” trzeba doglądać, a czas to pieniądz. Hurtownia, którą prowadził pan Mariusz funkcjonowała jak szwajcarski zegarek i przynosiła „kokosy”; zapewniała komfortowe życie z wszelkimi wygodami i przyjemnościami. Jedyne, co przeszkadzało panu Mariuszowi to dziwny kaszel, który dręczył go już od prawie roku. Jego istnienie tłumaczył sobie na sto sposobów. Aby się go pozbyć, zrezygnował nawet z palenia fajki. Uwielbiał tę czynność, bo go ponoć odprężała, choć w głębi duszy wiedział, że jest totalnym nałogowcem. Zanim wszedł do gabinetu, zlecił jeszcze żonie, co ma powiedzieć, jeśli zadzwoni kontrahent. Minął może kwadrans, a on znowu usiadł w poczekalni. Był lekko spocony na czole, jakby spłoszony, nieswój, po prostu – nie ten człowiek. Badanie tomograficzne wykazało jakiś rozległy, podejrzany cień w płacie prawego płuca. Podejrzenie było jednoznaczne – guz nowotworowy. Kiedy ustalałem z nim termin odbioru badania, wyszeptał: „Proszę pana, to niemożliwe, to nie może być prawda”…

Zmiana planów

Pan Henryk na zdjęcie przyszedł po pracy, w piątek wieczorem. Zakomunikował zwięźle: „W poniedziałek coś chrupnęło w stopie, kiedy noga omsknęła mi się na krawężniku. Chodzę z tym, bo nie mam czasu. Myślałem, że samo przejdzie. Jutro jadę TIR-em do Austrii, więc muszę się upewnić… Ale tam na pewno nic nie ma!”. Po kilkunastu minutach plany pana Henryka „wzięły w łeb”. Przez prawie tydzień chodził ze złamaną kością śródstopia. Zamiast do Austrii pojechał na urazówkę...

Pana Ryszarda przywieziono na łóżku. Od kilkunastu dni czuł się słabo. Zwalał wszystko na tuszę, brak ruchu i stres. Poważny kryzys dopadł go w pracy. Koledzy wezwali pogotowie. Zawał był rozległy. Pana Ryszarda nie udało się uratować mimo reanimacji na oddziale ratunkowym. Już nie żył, kiedy rozdzwonił się jego telefon komórkowy. Może była to żona, a może córka? Nastała przejmująca cisza...

Agatka nie miała szans na przeżycie. Tomografia wykazała wielkie krwiaki w mózgowiu i liczne złamania kości. Wbiegła prosto pod samochód, spiesząc się w październikowe popołudnie do domu. Miała jeszcze tego samego dnia poszaleć w parku wodnym. Nigdy nie opowiedziała o tej zabawie swojemu ulubionemu pluszowemu misiowi…

To, co naprawdę ważne

W tym roku obchodzimy już XXII Światowy Dzień Chorego. Przypada on 11 lutego, w liturgiczne wspomnienie Matki Bożej z Lourdes. Chciałoby się powiedzieć, że jest to dobry czas, by jakoś specjalnie zastanowić się nad problemem chorych i ich cierpienia, gdyby nie fakt, że tak naprawdę chorowanie na stałe wpisane jest w nasz ludzki los. Choroba bowiem prędzej czy później dosięga każdego człowieka. W medycznym świecie krąży nawet powiedzenie: „Nie ma ludzi zdrowych. Są tylko źle zdiagnozowani”. Zderzenie z chorobą łączy się z prawdziwym wstrząsem, życiowym „trzęsieniem ziemi” i przeprogramowaniem skali wartości. Sprawy, które sporo znaczyły przed chorobą, stają się w jej obliczu mało istotnymi drobiazgami. Krzywdy i żale podsycane całymi latami schodzą na plan dalszy, będąc już tylko powodem do zawstydzenia na myśl o pyszałkowatym zacietrzewieniu i niechęci do pogodzenia się z bliźnimi. Przywiązanie do dobrodziejstw tego świata, wygody, dostatku, luksusu, uznania i sławy ustępuje miejsca tylko jednemu westchnieniu: „Byle było zdrowie”. Słabnie też tęsknota za światowym i rozrywkowym życiem w gronie kolegów i znajomych. W chorobie najcenniejsza staje się rodzina i ci, do których uczuć przyzwyczailiśmy się już, jak do czegoś mało atrakcyjnego. Wreszcie, w czasie choroby jakoś łatwiej o refleksję nad tym, co będzie potem… jeśli na przykład medyczne procedury zawiodą i po ludzku się nie uda. To wtedy „odkurza” się książeczkę do nabożeństwa i poszukuje kalendarza z zaznaczoną datą ostatniej spowiedzi.

Co więc można zrobić teraz, kiedy zdrowie jeszcze dopisuje; zanim niewidzialne „promyki” rentgenowskie nie powiedzą całej prawdy o wymiarze i jakości najbliższych tygodni lub lat! Myślę sobie, że warto zacząć od właściwego i uczciwego podejścia do problemu choroby. Skoro jest ona częścią ludzkiego losu; skoro ponoć trudno być w pełni człowiekiem bez jej doświadczenia, to pora na przypomnienie sobie przyjaźni i braterstwa z Samym Chrystusem. Bowiem tylko uczeń Chrystusa potrafi kontemplować paradoks Krzyża, a to z niego przecież wypływa odpowiedź na najgłębsze pytania dręczące chorego człowieka. To w nim drzemie siła i moc znoszenia uciemiężenia i bólu. Chrześcijanin wie przecież, że jego choroba i cierpienie mają sens!

Z cyklu:, Numer archiwalny, Miesięcznik, 2014-nr-02, Autorzy tekstów, Glanc Jacek, Panorama wiary

nd pn wt śr cz pt sb

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

14

15

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

Dzisiaj: 24.04.2024