Pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie

2013-06-06

Danuta Dajmund

 

Przed…

Życie Wandy dzieli się na to „przed” i to „po”. To właściwie dwie różne historie. Dziś wydaje się jej, że tamto „przed” nie należało do niej, ale do kogoś zupełnie innego. – Kiedy byłam małą dziewczynką uwielbiałam spędzać czas w domu dziadków – wspomina. – To był pod wieloma względami niezwykły dom. Dziadek był bardzo ciepłym człowiekiem i – co mnie i mojej siostrze wydawało się najważniejsze – potrafił bawić się z nami jak nasz rówieśnik. Babcia – pedantyczna, poukładana, trochę surowa – zwykle bez rezultatu próbowała zapanować nad swawolą naszej trójki.

Nie pamiętam dokładnie, kiedy w domu moich dziadków zaczęły pojawiać się karteczki – równiutkie, starannie wycięte z jakichś starych, pożółkłych zeszytów. Były wszędzie: na ścianach, meblach, drzwiach. Babcia rozlepiała je to tu, to tam i natychmiast uzupełniała ich zapas w szufladzie. Z każdym miesiącem karteczek w domu przybywało, a naszego dziadka jakby ubywało; stawał się coraz bardziej milczący i nieobecny. To jego milczenie łączyłyśmy w jakiś sposób z pożółkłymi prostokącikami na ścianach i miałyśmy żal do babci, że odbiera nam kompana naszych dziecięcych zabaw. W końcu zrozumiałyśmy; nasz dziadek cierpiał na chorobę Alzheimera. Przez kilka lat, dopóki to było możliwe, funkcjonował właściwie tylko dzięki tym karteczkom. Przypomniałam sobie o nich już po wszystkim…

Pani Wanda próbuje zapanować nad wzruszeniem, a ja po prostu milczę. Cóż mam powiedzieć? Przecież już wiem, jak zakończyła się pierwsza część jej życia. Jej i Adasia.
– Rodzice często żartowali, twierdząc, że jest ze mnie „wykapana babcia”. Było w tym sporo racji. Jak ona lubiłam porządek. Musiałam mieć wszystko poukładane – zarówno w mojej części dzielonego z siostrą pokoju, jak i w życiu. Od początku wiedziałam kim chcę być, do jakiej pójść szkoły, co studiować, kiedy wyjść za mąż, kiedy urodzić dziecko… Zaplanowałam nawet płeć naszego synka. Tak, tak właśnie było – zapewnia pani Wanda z uśmiechem, widząc moje niedowierzanie. – I co ciekawe, nie wyobrażałam sobie, aby cokolwiek mogło te plany zburzyć. Kiedy później spoglądałam na siebie z perspektywy tego, co wydarzyło się w tamto nieszczęsne, wrześniowe popołudnie, zrozumiałam, że przypominam też mojego biednego dziadka. Jak on nie potrafiłam funkcjonować bez „karteczek”, którymi „pozalepiałam” swój mózg.

Pani Wanda idzie do kuchni uciszyć gwiżdżący czajnik. Mam chwilkę na refleksję. Myślę o małych kartkach – tych, którymi jej babcia próbowała ułatwić życie dziadkowi i tych, którymi ona sama porządkowała własną codzienność.

– Dziś możemy spokojnie porozmawiać, bo moja siostra zabrała Adasia do siebie, do Krakowa – wyjaśnia. – Przy nim byłoby to prawie niemożliwe.

Kiedy zdarzył się wypadek, Adaś miał 5 lat. Wanda pamięta, że jej mama, która miała go tego dnia odebrać z przedszkola zadzwoniła koło południa. Dopadło ją przeziębienie i nie była w stanie wyjść z łóżka. Wanda poprosiła więc męża, by wracając z pracy odebrał Adasia.

– Właściwie tylko to pamiętam. Resztę znam jedynie z opowiadań – mówi cicho Pani Wanda. Jej oczy błyszczą niebezpiecznie, a ja czuję się tak, jakbym dotykała świeżych ran. Rozważam, czy nie przerwać naszej rozmowy. – Nie, nie… Wszystko w porządku – uspokaja mnie i kontynuuje.

– Podobno parking przy przedszkolu był przepełniony, więc Irek – mój mąż – wziął Adasia „na barana” i udał się w kierunku sąsiedniej ulicy. Za chwilę już nie żył. Nadjeżdżający z przeciwka samochód wjechał na chodnik… prosto na mojego męża niosącego Adasia. Mój mąż zmarł na miejscu. Adaś rozpoczął swoje nowe, zupełnie inne życie. A ja razem z nim.

Po…

– Pierwsze miesiące spędziłam w szpitalu. Nie miałam sił ani czasu na żałobę po Irku. Czekałam tylko na dzień, który przyniesie mi tę jedną jedyną, wymarzoną wiadomość, że mój Adaś, moje wszystko, pozostanie tym cudownym, wesołym i inteligentnym chłopcem, którego znałam i kochałam. Ale taki dzień nie nadszedł. Nigdy…

Pani Wanda już nie kryje łez. Delikatnie gładzę jej rękę. Mam wrażenie, że chce ją wysunąć spod mojej dłoni, ale nie robi tego. Milczymy. Długie minuty milczenia zapisane w pamięci leżącego na stole dyktafonu…

– Dwie operacje niewiele dały. Adaś nie odzyskał mowy, ale miałam wrażenie, że mnie pamięta. Kiedy się do niego zbliżałam, z jego ust zamiast słów wydobywały się dźwięki, które czasem przypominały pomruki zadowolenia, kiedy indziej okrzyki. Powoli uczyłam się tej nowej mowy, nie tracąc nadziei, że stopniowo wszystko wróci do normy… Ale nic takiego nie następowało. Długo nie mogłam uwierzyć, że Adaś stracił nie tylko mowę. Kiedy w końcu dotarło do mnie, że mój syn nigdy nie będzie tym, kim przecież miał być, że na zawsze pozostanie dzieckiem, mój świat zawalił się po raz drugi. Od tego czasu uważam, że to zbrodnia odebrać komuś nadzieję. To tak, jakby mojemu dziadkowi ktoś nagle zniszczył wszystkie te kartki.

Pani Wanda niechętnie opowiada o miesiącach, które nastąpiły po ostatecznej diagnozie.

– Zostawmy to – prosi – to naprawdę był straszny czas. Utraciłam wtedy wszystkich przyjaciół. Nie, nie dlatego, że nas opuścili w nieszczęściu. To ja ich odepchnęłam. Odgrodziłam się nawet od najbliższych, nawet od Boga. Zwłaszcza od Boga… Rok po wypadku okazało się, że Adaś cierpi także na padaczkę. Korzystałam wtedy z porad lekarskich szkolnego kolegi mojego męża. Podczas jednej z wizyt w naszym domu zaproponował, że skontaktuje mnie ze swoim znajomym pracującym z dziećmi cierpiącymi na autyzm. Nie bardzo rozumiałam, co Adaś ma wspólnego z autyzmem, ale przyjęłam jego propozycję. Pan Michał okazał się sympatycznym, serdecznym człowiekiem. Nie wiem, w jaki sposób tego dokonał, ale pod koniec naszej wizyty był najlepszym przyjacielem Adasia. Mój syn raz po raz gładził starszego pana po policzkach, ściągał mu okulary i wydawał z siebie ciche pomruki. Był szczęśliwy. Ja także. Pan Michał radził, aby spróbować postępować z Adasiem tak, jakby był autystyczny. Chodziło mniej więcej o to, aby powtarzać stale jakieś czynności, tak by stały się one dla niego pewnym rytuałem.

Nie wiem, czy sprawiło to słowo „rytuał”, którego użył pan Michał, czy coś innego, ale od razu pomyślałam o moim dawno nieodwiedzanym kościele parafialnym. W najbliższą niedzielę ubrałam Adasia tak pięknie jak za dawnych czasów, kiedy szliśmy z wizytą do przyjaciół, aby pochwalić się naszym cudownym synkiem. Właśnie skończyła się poprzednia Msza Święta. W powietrzu unosił się jeszcze zapach kadzidła, a ja poczułam się tak, jakbym po długiej podróży wróciła do domu.

Pani Wanda proponuje krótką przerwę na kolejną herbatę. Wydaje się rozluźniona. Czuję, że najgorsze mamy za sobą. Wraca do tamtej pamiętnej niedzieli. Mam wrażenie, że traktuje ją, jako przełomową dla swego „życia po”.

Być bliżej Ciebie chcę

– Nie jestem pewna, czy ta pierwsza po tak długim czasie wizyta w kościele miała jakieś znaczenie dla mojego syna, który przez cały czas bawił się moimi palcami, wiercił niemiłosiernie i z hukiem uderzał butami o klęcznik. Dla mnie była bardzo ważna. Pamiętając o radzie pana Michała – ale nie tylko dlatego – postanowiłam nie czekać do następnej niedzieli. Przez kolejne pięć dni razem z Adasiem chodziłam na Mszę Świętą, a w sobotę poprosiłam żyjącą jeszcze wtedy moją mamę, aby wzięła go na kilka godzin pod swoją opiekę. Mimo, że długo przygotowywałam się do tej pierwszej po latach spowiedzi, nie wiedziałam, o czym mówić kapłanowi ukrytemu za kratkami konfesjonału. Czy zrozumie? Zrozumiał. Pierwszy raz od wielu miesięcy czułam tę zapomnianą lekkość w sercu. Wtedy też chyba po raz pierwszy pomyślałam: szkoda, że Adaś nigdy nie będzie czuł tego, co ja teraz, tego, co czują inni wiedząc, że Bóg ich kocha.

Tak jak przewidywał pan Michał, choć trwało to dłużej niż sądziłam, Adaś polubił nasze niemal codzienne „wypady” do kościoła. W niedzielę, aby nie przeszkadzać innym, siadaliśmy w tyle. W pozostałe dni wybieraliśmy ławkę w bocznej nawie, ale za to dość blisko ołtarza. Tak zresztą pozostało do dziś. Z każdym dniem Komunia Święta naprawdę stawała się dla mnie chlebem powszednim. Nie wyobrażałam sobie, że mogłoby być inaczej. Podobnie było z Adasiem. Przystępując do Komunii brałam go za rękę i razem podchodziliśmy do ołtarza. Czasami ksiądz robił krzyżyk na jego czole. Adaś był szczęśliwy. Po powrocie do ławki, dziwnie spokojny, wpatrywał się uporczywie w moją twarz. Kiedyś, tuż przed wyjściem do kościoła, bardzo się zdenerwowałam. Nie pamiętam już dziś z jakiego powodu. No cóż, mój syn – jak każdy syn – potrafi być czasami denerwujący – uśmiecha się pani Wanda. – Czułam, że w tym stanie nie powinnam przystąpić do Komunii. Kiedy jednak odezwał się dzwonek zapraszający do Stołu Pańskiego, Adaś wstał i usiłował wypchnąć mnie z ławki. Chwilę opierałam się tłumacząc, że dziś nie pójdziemy. Zaczął wydawać z siebie głośne okrzyki. W końcu musiałam ulec, aby nie robić widowiska. W drodze do ołtarza zdążyłam wzbudzić żal za grzechy. Z czasem zauważyłam, że dla mojego syna, podobnie jak dla mnie, udział we Mszy Świętej staje się niemal nieodzowny. Kiedy któreś z nas choruje i nie możemy pójść, po prostu trudno z nim wytrzymać – jest na przemian niecierpliwy i pobudzony, albo apatyczny i osowiały.

Pani Wanda na chwilę przerywa. Dzwoni telefon. – To Adaś – mówi, a widząc moje zdziwienie dodaje z uśmiechem: – Mamy jeszcze jeden rytuał. Zawsze, kiedy jest u mojej siostry, kilka razy dziennie chce usłyszeć mój głos i postukać w słuchawkę. To taki nasz „tajemny kod”.

Kiedy Adaś miał osiem lat, z wizytą kolędową przyszedł nowy wikary. Chyba znał ich z kościoła, bo nie był zdziwiony „niekonwencjonalnym” zachowaniem chłopca. – Pamiętam, że byłam naprawdę zszokowana, gdy zapytał, czy Adaś przystąpił już do Pierwszej Komunii Świętej. Od czasu wypadku nigdy nie pomyślałam, że to możliwe. Nie potrafił przecież przyswajać wiedzy w takim znaczeniu, jak to się powszechnie rozumie, nie odpowiadał na pytania. Na swój sposób komunikował się wprawdzie ze mną, ale czy to wystarczy? Ksiądz Proboszcz, do którego udałam się na rozmowę, uspokoił mnie. „Czy Pan Jezus nie powiedział: Pozwólcie dzieciom przychodzić do mnie? Kto, jak nie chorzy mają do Chrystusa największe prawo? Najważniejsze, żeby Adaś zrozumiał, że Chleb, który przyjmujemy nie jest zwykłym chlebem, ale Ciałem Pana Jezusa. Zobaczymy, jak to będzie, ale z tego co widzę, poradzimy sobie. Oczywiście będzie to wymagało sporo Pani zaangażowania. Bez Pani nie uda się przygotować Adasia” – powiedział. Wiedziałam, że czeka mnie wielkie zadanie, do którego najpierw sama muszę „dorosnąć”. Pomógł mi w tym kuzyn męża – kamilianin. Byłam pewna, że nie będzie problemu z „zewnętrznymi” oznakami wiary. Adaś przed wypadkiem potrafił się pięknie modlić. Potem umiał tylko składać ręce do modlitwy, ale z czasem nauczyłam go znaku krzyża. Zresztą na swój sposób codziennie się modlił. Klęcząc przed swoim łóżkiem całował i głaskał wizerunek ukrzyżowanego Jezusa, który mu kiedyś podarowałam i po swojemu z Nim „rozmawiał”. Kupiłam ilustrowaną Biblię dla dzieci. Przeczytałam, a właściwie opowiedziałam mu ją kilka razy, dostosowując się do jego możliwości pojmowania. Nie zabraniałam mu wertować jej, kiedy tylko miał na to ochotę. Uwielbiał to. W kościele po cichu tłumaczyłam Adasiowi, co się dzieje. Zresztą już wcześniej doskonale odróżniał części Mszy świętej; zawsze kilka sekund przed innymi wstawał lub klękał. Zauważyłam też, że z coraz większą uwagą śledzi to, co dzieje się na ołtarzu i dłużej udaje mu się zachować spokój. Już od dawna doskonale wiedział, kiedy zasłużył na burę. Spoglądał na mnie spod opuszczonej głowy i mruczał przymilnie dopóki na niego nie spojrzałam. Starałam się wtedy tłumaczyć mu, co zrobił źle i dlaczego tak nie wolno. Czasami płakał i podchodził, aby głaskać mnie po twarzy, a ja przytulałam go i mówiłam, że już się nie gniewam. Przy takich okazjach tłumaczyłam, że i Pan Jezus mu przebaczy, jeśli Go za to przeprosi. Brał wtedy swój obrazek, przytulał do policzka, a potem długo gładził ukrzyżowanego Jezusa. Myślę, że rozumiał.

Półtora roku po naszej pierwszej rozmowie Ksiądz Proboszcz uznał, że mój synek może już przyjąć Pana Jezusa w grupie dzieci wczesnokomunijnych. Choć Adaś miał prawie dziesięć lat i był znacznie od nich wyższy, tak było lepiej. Dzieci łatwo zaakceptowały go już podczas prób przed uroczystością, a ja mogłam być blisko niego. To był piękny dzień. Najpiękniejszy w moim życiu i wierzę, że także bardzo ważny dla mojego syna – dodaje pani Wanda. – Trochę bałam się przeprowadzki do obcego miasta, która wkrótce okazała się konieczna, ale niepotrzebnie: Adaś czuje się „u siebie” w każdym kościele.

Od tamtego dnia minęło sporo czasu. Adaś ma już 30 lat. Ale pozostał dzieckiem. Pani Wanda nie ma już o to pretensji do Pana Boga.

– Trudno… Widocznie z jakiegoś powodu tak musi być. Moja mama zawsze mawiała: „Pan Bóg wie co robi” – a ja coraz częściej się z nią zgadzam. Wiele rzeczy w swoim życiu zrobiłam źle, wiele przegapiłam, ale z jednego jestem naprawdę dumna: wierzę, że pomogłam mojemu dziecku znaleźć Przyjaciela na zawsze. A kiedy mnie zabraknie, to zostawię go w dobrych rękach… Przecież jest dzieckiem Bożym.

Miesięcznik, Numer archiwalny, 2012-nr-06

nd pn wt śr cz pt sb

28

29

30

1

2

3

5

11

12

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

Dzisiaj: 06.05.2024