Byłam Jego rękami

Marianna Kubiak opowiada o latach spędzonych u boku chorego męża i o tym, że nigdy nie jest za późno, by kochać.

zdjęcie: www.canstockphoto.pl

2015-03-27

REDAKCJA: – Od czasu śmierci męża mieszka Pani sama. Ile to już lat minęło?

MARIANNA KUBIAK: – Prawie siedem. Nawet nie wiem kiedy to zleciało...

– Przez długi czas troskliwie opiekowała się Pani mężem.

– Tak. Mój mąż Jerzy w ostatnich latach życia wiele chorował. Miał problemy z sercem, jednak jego choroba podstawowa była o wiele poważniejsza – cierpiał na zespół parkinsonowski, który zdiagnozowano u niego w 1998 roku.

– Czy zespół parkinsonowski jest tym samym co choroba Parkinsona?

– W chorobie Parkinsona i w zespole parkinsonowskim mamy do czynienia niemal z takimi samymi objawami. Schorzenia te jednak w istotny sposób różnią się przyczyną. Choroba Parkinsona jest schorzeniem o podłożu neurologicznym zaś zespół parkinsonowski może zostać wywołany także innymi czynnikami, niekoniecznie związanymi z układem nerwowym. Niemniej, na zewnątrz obydwie te choroby objawiają się w taki sam sposób.

– Posiada Pani sporą wiedzę na ten temat.

– Kiedy dowiedzieliśmy się, że mąż jest chory i że choroba ta będzie z czasem postępować, wspólnie podjęliśmy decyzję, że chcemy jak najwięcej na ten temat wiedzieć. Sporo czytaliśmy i zbieraliśmy informacje. Męża szczególnie interesowało to, jak długo będzie mógł pozostać aktywny zawodowo. Był architektem i obawiał się, że choroba znacząco wpłynie na jakość wykonywanej przez niego pracy.

– Stało się tak?

– Owszem, ale nie od razu. Choć choroba Parkinsona postępuje, to jednak proces ten może trwać wiele lat. Tak było w przypadku mojego męża. Kiedy lekarze postawili diagnozę, wówczas objawy były prawie niezauważalne i mało dokuczliwe. Z biegiem lat dolegliwości nasilały się i miały coraz większy wpływ na codzienne funkcjonowanie.

– W jaki sposób opiekowała się Pani mężem?

– Na początku mąż właściwie radził sobie ze wszystkim sam i nie wymagał mojej pomocy. Musiałam włączyć się w opiekę nad nim dopiero wtedy, gdy zaczął mieć trudności z chodzeniem w normalnym tempie i z powodu silnego drżenia ręki nie mógł czytelnie pisać. To był jeden z najtrudniejszych momentów, ponieważ mąż musiał bardzo ograniczyć wykonywanie projektów, a to z kolei wiązało się z poważnymi problemami finansowymi. Brak nowych zleceń oznaczał jednocześnie brak pieniędzy. Znaleźliśmy jednak wyjście z tej sytuacji. Mój nieoceniony mąż wpadł na pomysł, co zrobić, by mimo swoich ograniczonych możliwości nadal utrzymać się na wymagającym rynku pracy. Skoro sam nie mógł już siadać przy desce kreślarskiej, architektonicznego fachu postanowił nauczyć mnie.

– To tego zawodu można się ot tak nauczyć? Trudno mi to sobie wyobrazić.

– No dobrze, „nauczyć” to w moim przypadku może rzeczywiście zbyt dużo powiedziane. Kiedy Jerzy zaczął stopniowo tracić sprawność, a drżenie jego wiodącej ręki nasilało się, podszkolił mnie, bym to ja była jego rękami. Nigdy nie miałam nic wspólnego z architekturą, z projektami, z kreślarstwem i skomplikowanymi obliczeniami oraz pomiarami. Na szczęście mąż był całkowicie sprawny intelektualnie i do tego bardzo kreatywny. Dlatego ja miałam tylko zastąpić mu jego coraz mniej sprawne dłonie, które nie potrafiły wykonywać już precyzyjnych ruchów. Wszystkie pomysły powstawały w jego głowie i to on kierował każdym moim krokiem aż do sfinalizowania projektu.

– Ale chyba przyzna Pani, że wykonanie za kogoś projektu architektonicznego to nie to samo co na przykład napisanie pod dyktando fragmentu tekstu. Pisać potrafimy wszyscy, ale już deska kreślarska i inne przyrządy, którymi posługuje się w swojej pracy architekt, nie są w powszechnym użytku i nie każdy jest w stanie poradzić sobie z ich zastosowaniem. Tego fachu trzeba uczyć się wiele lat.

– Ma pani rację. Dlatego mąż przyjmował raczej proste zlecenia, ale za to było ich znacznie więcej. Proste czyli takie, przy realizacji których mogłam męża wyręczyć. Oczywiście to moje „wyręczanie” wymagało wielu miesięcy nauki i praktyki. Nie od razu mąż miał ze mnie pożytek. Sporo czasu upłynęło zanim nauczyłam się pracy przy desce kreślarskiej. Musiałam nauczyć się posługiwania przyborami kreślarskimi. Cyrkle, kątomierze, ekierki i suwmiarki stały mi się nagle bliższe niż patelnie czy chochle. Musiałam także poznać tajniki rysunku technicznego i zaprzyjaźnić się z papierem milimetrowym. Początkowo miałam słabe wyczucie i często zbyt mocno dociskałam cienkopis lub ołówek do papieru, niszcząc projekt. Ale chyba najwięcej kłopotu sprawiły mi skalowanie i perspektywa. Oczywiście wszystkich obliczeń dokonywał mąż, ale ja także musiałam mieć jako takie pojęcie o tym, co jak się mierzy, przekształca, skaluje i opisuje.

– To niezwykłe, co Pani mówi. Tym bardziej, że – jak się domyślam – oprócz wyręczania męża w wykonywaniu projektów, zapewne służyła mu Pani także pomocą w codziennych czynnościach.

– Oczywiście. Przede wszystkim starałam się dbać o to, by mojemu mężowi niczego nie brakowało, by jak najmniej dotkliwie odczuwał skutki postępującej choroby. Byłam dla niego kucharką, rehabilitantką, pielęgniarką. Po prostu byłam przy nim. Mąż miał również zapewnioną dobrą opiekę lekarską, ale wszyscy dobrze wiemy, że nikt i nic nie zastąpi choremu troski i miłości kogoś najbliższego.

– Myślę, że nie wszystkich byłoby stać na takie poświęcenie.

– Ja nie uważam, że to było jakieś wielkie poświęcenie z mojej strony. Owszem, bywało ciężko, ale wszystko, co robiłam, służyło także mojemu dobru. To, że razem z mężem wykonywaliśmy te projekty, pozwalało nam się utrzymać i zapewniało godny byt. A jeśli chodzi o taką codzienną opiekę nad mężem, to nie wyobrażam sobie, że mogłabym postąpić inaczej. Przeżyliśmy ze sobą wiele pięknych i szczęśliwych lat. Przecież nie przestałam kochać męża z chwilą, gdy zachorował. Powiem więcej: ja go chyba zaczęłam kochać jeszcze bardziej, inaczej. Jerzy był człowiekiem bardzo pogodnym. Nigdy się nie skarżył, nie narzekał. Mobilizował mnie do działania. Wiele się nauczyłam, patrząc jak cierpliwie znosi swoją chorobę.

– W tym momencie mogłybyśmy zakończyć naszą rozmowę, ale Pani historia ma swój ciąg dalszy. Dość nieoczekiwany ciąg dalszy...

– Tak... Życie potrafi być bardzo zaskakujące. Krótko po śmierci męża u mnie również zdiagnozowano chorobę Parkinsona. Oczywiście objawy pojawiły się dużo wcześniej, ale ignorowałam je zupełnie, tłumacząc sobie, że to pewnie wynik przemęczenia. Faktycznie miewałam coraz większe problemy z wykonywaniem precyzyjnych czynności, zdarzało mi się też, że przystawałam na chwilę w miejscu i nie mogłam ruszyć dalej. Ale nie przyszłoby mi nawet do głowy, że mogę cierpieć na tę samą chorobę. Lekarz wyjaśnił mi, że moją czujność prawdopodobnie uśpił brak drżenia kończyn, które dość powszechnie występują w tej chorobie. Mnie ten objaw nie dotyczy.

– Wiadomość o własnej chorobie musiała być dla Pani bardzo trudnym doświadczeniem.

– Pewnie się pani zdziwi, ale przyjęłam tę wiadomość bardzo spokojnie. Oczywiście było to dla mnie sporym zaskoczeniem, pamiętam jednak, że nie towarzyszyły temu jakieś skrajnie negatywne emocje.

– Chce Pani przez to powiedzieć, że nie odczuwała Pani buntu, rozżalenia albo pretensji?

– Tak, właśnie to chcę powiedzieć. Nie byłam zachwycona tym, że jestem ciężko chora, ale również nie rozpaczałam z tego powodu i nie szarpałam się z życiem. Myślę, że to w dużej mierze zasługa mojego męża. Jak już wspomniałam, on zawsze był pełen radości i nadziei, nawet w tych najtrudniejszych momentach choroby. Dyskretnie przez lata uczył mnie jak radzić sobie w takich sytuacjach. Wielokrotnie mówił, że nie ma do nikogo żalu, że jest wdzięczny Bogu za piękne życie u mego boku. We mnie również jest wiele wdzięczności. Tak, przede wszystkim mam za co dziękować!

– Prawdą jest, że ludzkie losy potrafią nieraz układać się w przedziwny sposób. Bywają zawiłe i niezrozumiałe...

– Niezrozumiałe dla kogoś, kto polega tylko na sobie. Głęboko wierzę w Opatrzność i wiem, że nie wszystko, co dzieje się w moim życiu zależy tylko ode mnie. Wierzę, że Bóg czuwa nad tym, aby nie stała mi się żadna krzywda. Ja wiele zrozumiałam już wtedy, gdy chorował mój mąż. To on przetarł szlak chorowania, to on pokazał mi, że ten czas można dobrze przeżyć. A może właśnie dlatego najpierw zachorował mój mąż, aby mnie teraz było łatwiej przejść przez to doświadczenie. Dochodzę do przekonania, że to nie ja dałam wiele mojemu mężowi. Dzisiaj wiem, że on obdarował mnie dużo bardziej. To on pokazał mi, że nigdy nie jest za późno, by kochać, że można miłować w każdym położeniu. 


Zobacz całą zawartość numeru ►

Numer archiwalny, W cztery oczy, Miesięcznik, 2015-nr-04, Autorzy tekstów, pozostali Autorzy

nd pn wt śr cz pt sb

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

14

15

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

Dzisiaj: 27.04.2024