„Nie-marnotrawny” syn i jego wina
Jakże często, zbyt często, rozpoznajemy samych siebie w spowitej mrokiem zawiści sylwetce drugiego syna – tego „porządnego”, tego, co to „nie roztrwonił” ojcowskiego dziedzictwa i któremu wydaje się, że jest bez grzechu.
2016-02-27
II Rok czytań
Łk 15,1-3.11-32
Z nieodmiennie wielkim wzruszeniem przyglądam się reprodukcji jednego z najbardziej znanych dzieł Rembrandta – „Powrót syna marnotrawnego”. To najprawdopodobniej ostatni obraz artysty, powstały już pod koniec jego życia. Może dlatego przebija z niego tak wiele życiowej mądrości popartej doświadczeniem życia. Dziś – inaczej niż zwykle – nie skupiam swojej uwagi na pierwszoplanowych postaciach miłosiernego ojca i objętego jego przebaczającymi ramionami syna. Mój wzrok kieruję w głąb, z stronę postaci drugiego planu. W jednej z nich domyślam się drugiego syna – tego, o którym ojciec z obrazu Rembrandta i z dzisiejszej Ewangelii mówi z miłością: „Moje dziecko, ty zawsze jesteś ze mną i wszystko, co moje, do ciebie należy”. Zwłaszcza ten zwrot „moje dziecko”, skierowany do dorosłego przecież syna, zdaje się podkreślać miłość, jaką ojciec darzy go „od zawsze” – miłość szczodrą, niezmienną, trwałą. Jednak synowi zdaje się to nie wystarczać, stąd – zamiast dzielenia ojcowskiej radości z powrotu brata – jego pełna żalu i gniewu wymówka: „Oto tyle lat ci służę i nie przekroczyłem nigdy twojego nakazu; ale mnie nigdy nie dałeś koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi. Skoro jednak wrócił ten syn twój, który roztrwonił twój majątek z nierządnicami, kazałeś zabić dla niego utuczone cielę”.
Jakże często, zbyt często, rozpoznajemy samych siebie w spowitej mrokiem zawiści sylwetce drugiego syna – tego „porządnego”, tego, który „nie roztrwonił” ojcowskiego dziedzictwa i któremu wydaje się, że sam jest bez grzechu. Czy tak właśnie nie jest i w naszym życiu? Niby ubolewamy nad tymi, którzy grzeszą, którym zdarzyło się upaść, a czasami nawet przywołujemy na ich głowy wszystkie Boskie gromy, ale kiedy wreszcie powstaną, kiedy tylko uczynią krok w stronę wyciągniętych ramion Ojca, zamiast radości z tego, że wracają, unosimy się gniewem na „zbytnią pobłażliwość” i „miłosierdzie Kościoła”, na rzekomą „niesprawiedliwość” Boga.
Patrząc na ewangeliczną scenę tak doskonale oddaną ręką artysty, chciałoby się zawołać do chmurnej postaci ukrytej w zakamarkach izby: „Głupcze, nie odbieraj sam sobie radości wspólnego świętowania, przekrocz próg dzielący cię od Ojca i brata, a na jego ramionach połóż i swoje dłonie w braterskim uścisku. Wesel się i ciesz „z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył; zaginął, a odnalazł się”.