Nigdy więcej sami (cz. 2)
Rozmyślam o tych wszystkich, których tu nie ma, rozsianych po różnych zakątkach świata, którzy ciągle jeszcze czekają, abyśmy zobaczyli w nich ludzi wartych naszej przyjaźni i miłości. Abyśmy zobaczyli w sobie ludzi, którzy są ich braćmi i siostrami – mogą obdarowywać, ale i sami zostać obdarowanymi.
2014-09-16
Przekraczamy progi gościnnej świątyni. Śpiew i gwar nagle milkną, jakby ktoś wydał bezgłośną komendę. Witani w progu przez zakonnika w karmelitańskim, brunatnym habicie, wkraczamy w półmrok świątyni. Piękny, złocisty wizerunek nad ołtarzem głównym przypomina dobrze znaną z Ewangelii scenę. Dwie Matki - każda ze swoją wielką Tajemnicą i swoją wielką Radością – w tych ważnych dla siebie chwilach nie chcą być same. Dlatego Maryja przychodzi do Elżbiety. Także po to, aby podzielić się z nią Światłem, które żyje pod Jej sercem. Spotkanie z drugim człowiekiem, to zawsze również spotkanie z Bogiem. Zastanawiam się, czy to przypadek, że spośród licznych kościołów Krakowa akurat tę świątynię, wybrano na miejsce spotkania wspólnot „Wiary i Światła”? Ci, co zaufali Bożej Opatrzności wiedzą, że przypadki nie istnieją.
Kościół wypełnia się niemal po same brzegi. Nikt się nie przepycha. W domu Bożym wszystkie miejsca są pierwsze i tak samo ważne. Pani koordynująca dzisiejsze spotkanie wita poszczególne grupy. Wymienia także Apostolstwo Chorych. I bez tego czuję się „u siebie”. Wiem, że moja obecność tu także nie jest przypadkiem i że z czasem wyda swoje owoce. Tymczasem zebrani ze zrozumieniem przyjmują usprawiedliwienie ks. bpa Rysia, który bardzo pragnął przewodniczyć dzisiejszej Eucharystii zwłaszcza wśród tak niezwykłej wspólnoty osób, jednak wezwały go do Rzymu inne obowiązki apostolskie.
Nasi muzycy intonują kolejne piosenki… Mamy czas. Nikomu nigdzie się nie spieszy. Marie Hélène Mathieu w towarzystwie nie odstępującego ją ani na krok sympatycznego tłumacza Piotra zajmuje miejsce w prezbiterium. Aż trudno uwierzyć, że ta zgrabna, gustownie uczesana i elegancka kobieta, która wraz z nami dziarsko przemierzała krakowskie ulice, ma już 85 lat! Pewnie nie ja jedna dziękuję Bogu, że pozwala nam cieszyć się ciągle obecnością osób tak wspaniałych, jak ona, czy wpółzałożyciel „Wiary i Światła” Jean Vanier. Myślę też, że nie tylko ja nie mogę się już doczekać tego, o czym zechce nam opowiedzieć.
Chwilę później chłoniemy wzruszającą opowieść o wydarzeniach, które dały początek wspólnotom „Wiary i Światła”. Wraz z małżonkami – Camille i Gerardem – na nowo przeżywamy ich podwójny dramat: ciężkie upośledzenie dwóch synów i powszechne odrzucenie, z jakim się zewsząd spotykali. Nawet, kiedy zapragnęli przyłączyć się do pielgrzymki udającej się do Lourdes, aby od Bożej Matki zaczerpnąć sił i nadziei, tak bardzo nadwątlonej przez nieszczęście, jakie ich spotkało, usłyszeli, że to niemożliwe ze względu na… chorobę ich dzieci. Potem było jeszcze gorzej. Dziś aż trudno uwierzyć, że to wszystko działo się w Lourdes, miejscu szczególnie uświęconym nie tylko dzięki objawieniom Matki Bożej, ale przecież także dzięki obecności osób chorych i niepełnosprawnych, najbliższych Bożemu Sercu. Camille i Gerard postanowili więc sami udać się wraz z dziećmi do Matki Bożej, ale żaden hotel nie chciał im udzielić schronienia. Sugerowano, aby synów zostawili w szpitalu, a wtedy będą mogli wrócić. Tylko że ich dzieci nie potrzebowały leczenia szpitalnego. Potrzebowały miłości i obecności rodziców. Kiedy w końcu w którymś miejscu wyrażono zgodę na ich pozostanie, postawiono warunek, aby posiłki, zamiast w ogólnodostępnej restauracji, spożywali wraz z dziećmi w swojej sypialni. To historia tej nieszczęśliwej rodziny sprawiła, że w 1971 roku Marie Hélène Mathieu wraz z założycielem innych wspólnot dla osób z upośledzeniem umysłowym – Jeanem Vanierem, postanowiła dla osób takich, jak synowie owej pary zorganizować specjalną pielgrzymkę do Lourdes. Pewnie sami organizatorzy nie spodziewali się aż takich efektów swojej inicjatywy. Do Lourdes z tamtą pamiętną pielgrzymką przyjechało aż 12 tysięcy osób niepełnosprawnych umysłowo, ich rodzin i przyjaciół. Początkowo przyjmowano ich z chłodną rezerwą. Ale wkrótce pierwsze lody przełamali sami niepełnosprawni. Zamiast bólem i smutkiem, dzielili się z mieszkańcami pirenejskiego miasteczka swoją spontaniczną radością i entuzjazmem, a ich szczere uśmiechy rozmiękczały serca ludzi, którzy wcześniej, w obawie przed tym – jak się spodziewali – posępnym najazdem pozamykali swoje kramiki i okiennice swoich domów.
Tamte wydarzenia udowodniły, a następne – których doświadczyli Marie Hélène i Jean Vanier oraz każdy, kto zetknął się z osobami niepełnosprawnymi intelektualnie – potwierdziły pewną ważną prawdę. Podział na tych, którzy dają (czyt. zdrowi) i tych, którzy biorą (czyt. niepełnosprawni) ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Potwierdził to pan Andrzej, od dziesięcioleci związany ze wspólnotą „Wiary i Światła” prezes stowarzyszenia dla osób niepełnosprawnych i ich rodzin „Ognisko”, w swoim pięknym świadectwie. Kontaktom z osobami niepełnosprawnymi zawdzięcza – jak powiedział – prawie wszystko. Także swoją rodzinę, bo to dzięki nim poznał swoją późniejszą żonę. To także dzięki nim ich weselne przyjęcie, zaplanowane dla niespełna 100 osób, stało się niejako ewangeliczną ucztą, na której w niemal „cudowny” sposób nie zabrakło miejsca, ani poczęstunku dla… 300 osób. To oni, niepełnosprawni, od lat towarzyszą wszystkim ważnym chwilom życia jego rodziny, a niewielkie mieszkanie pana Andrzeja często gości równocześnie prawie 60 osób. „Czy to nie cud?” – pyta pan Andrzej zebranych w świątyni. Wszystko to, a także fakt, że również jego syna łączą bliskie więzi ze wspólnotami „Wiary i Światła”, a jego maleńka wnuczka jest tu dziś razem z nim – pan Andrzeja uważa za dar. Czuje się obdarowany przez tych niezwykłych ludzi. A ja jestem pewna, że mówi prawdę.
Tę samą prawdę doskonale wyraża w swoim świadectwie matka młodego, ponad 30-letniego upośledzonego mężczyzny. Stoją przed nami wszyscy troje: ona, jej przyjaźnie uśmiechający się do wszystkich syn i młody człowiek, który stał się ich osobistym „miłosiernym samarytaninem”. Kobieta opowiada o latach samotności, smutku i upokorzeń, ale i o radości, poczuciu więzi, przynależności i przyjaźni, jakiej ona i jej syn doznali we wspólnocie „Wiary i Światła”. Słucham jej wyznań z zapartym tchem i mam świadomość, że jej historia zapewne bardzo przypomina historie innych zebranych dziś w krakowskiej świątyni. Jej opowieść znalazła swoje szczęśliwe zakończenie. Rozmyślam o tych wszystkich, których tu nie ma, rozsianych po różnych zakątkach świata, którzy ciągle jeszcze czekają, abyśmy zobaczyli w nich ludzi wartych naszej przyjaźni i miłości. Abyśmy zobaczyli w sobie ludzi, którzy są ich braćmi i siostrami – mogą obdarowywać, ale i sami zostać obdarowanymi.
Przypomina nam o tym wspólnie przeżywana Eucharystia. Przecież to jest właśnie uczta Miłości! Gdy jesteśmy zdrowi i siedzimy w pobliżu ludzi w większości takich samych jak my, nie do końca zdajemy sobie z tego sprawę. Do moich uszu docierają słowa kolejnych wezwań modlitwy wiernych. Wszystkie, niezależnie od tego, przez kogo są wypowiadane, przed Bożym tronem mają tę samą wartość. Także to, które jako ostatni posyła do nieba niepełnosprawny, starszy mężczyzna w krótkiej białej komeżce ministranta: „I proszę Cię za moją ciocię Józię, i ciocię Anię, i ciocię Wiesię tę od wujka Heńka, i… i… i…”. „Przekażcie sobie znak pokoju” – prosi kapłan, a ja chyba po raz pierwszy czuję wagę tych jego słów i tego od lat znanego gestu. Podaję prawą dłoń siedzącej obok mnie na wózku inwalidzkim młodej dziewczynie, a w tym samym czasie ktoś ujmuje moją drugą rękę. Za chwilę na nasze dłonie spada jeszcze kilka dłoni należących do siedzących w pobliżu osób. Czuję wagę tej niezwykłej „piramidki”, tę mierzoną w kilogramach, ale i tę, którą zmierzyć można tylko sercem.
Zbliża się ten moment Uczty, na którą biesiadnicy czekają najbardziej. Jakaś mama delikatnie wyciera strużkę śliny z ust swojego syna, jakaś dziewczyna w harcerskim mundurku toruje drogę niepełnosprawnej kobiecie, a młody chłopiec trzymający się ramienia swego opiekuna przytula do serca sporych rozmiarów krzyżyk, który przyniósł tu z sobą. „Ciało Chrystusa” – powtarzają kapłani dziesiątki a może setki razy, a my stajemy się wspólnotą w jeszcze większym, niż do tej pory, stopniu.
Nim kapłan pobłogosławi nas na nadchodzący czas, do postawionej przed ołtarzem malarskiej sztalugi zbliża się sam „mistrz”. Chłopak w zawadiackiej czerwonej czapce i fartuchu, z pędzlem w jednej, a paletą farb w drugiej ręce, maluje swoje dzieło. W istocie tworzy się ono na naszych oczach. Ten obraz naprawdę żyje! Za pomocą bardzo skromnych środków wyrazu – ruchem ciała, gestem, skrawkami tektury udającej słońce, chmury i łódź – niepełnosprawni aktorzy i ich opiekunowie przedstawiają historię wspólnoty „Wiara i Światło”. Do łodzi wchodzą kolejne osoby, i jeszcze kolejne… i jeszcze… Jest też jak zwykle promiennie uśmiechnięta Marie Hélène Mathieu. Fale z niebieskiej folii doskonale udają wzburzone morze. „Tylko gdzie jest Jezus?” – pada dramatyczne pytanie i przez głośniki dociera nawet do tych, którzy siedzą zbyt daleko, by cokolwiek zobaczyć. On tam jest, z nimi wszystkimi. Z nami wszystkimi. Zmęczony śpi na dnie łodzi. Ale gdy tylko go zawołamy, usłyszy, gotowy by uciszyć wzburzone fale naszego życia. Wystarczy, że zawołamy…
Nie musimy się już dłużej martwić – ani o łódź na wzburzonym morzu, ani o nasze życie, niezależnie od tego, co nas spotyka. Ten spokój udziela się chyba wszystkim obecnym w świątyni. Więc z błogosławieństwem samego Chrystusa, przyjętym z kapłańskich rąk, udajemy się do gościnnego, karmelitańskiego ogrodu, aby tam wspólnie świętować Jego obecność wśród nas. Ten, który jest uczestnikiem ludzkich cierpień, pragnie być także towarzyszem radości tych, którzy na co dzień pomagają mu nieść krzyż: chorych i niepełnosprawnych, ich rodziców i przyjaciół. Nie gorszy go ani skoczna muzyka, ani pełen animuszu i niezwykłych pomysłów wodzirej, ani nawet pluszowy miś podrzucany na tęczowej „trampolinie”, zbyt gruby i ciężki na to, by zgodnie z przypisaną mu rolą „przefrunąć” na sąsiednią barwną platformę trzymaną przez uczestników zabawy. Wszędzie słychać gwar rozmów, śmiech, „pochlipywanie” kawy (a może herbaty), ludzie dzielą się przyniesionymi słodkościami, a karmelitański trawnik będzie musiał znieść jeszcze niejedne taneczne harce płowowłosej dziewczynki z dodatkowym chromosomem i jej cudownych towarzyszy. Taka jest cena za radość bycia wspólnotą. Niewielka cena.
Przeczytaj także 1 część tekstu ►
Zobacz galerie fotografi:
- galeria 1►
- galeria 2►
- galeria 3►