Krzyż trwa choć zmienia się świat
Czy to możliwe, aby moc Boża naprawdę miała objawić się w tej masakrze? To niemożliwe! Mimo wszystko, tak na wszelki wypadek, nie opuszczają Kalwarii…
2014-04-18
We wszystkich kościołach kartuzów – milczących mnichów, żyjących zgodnie z ascetyczną regułą św. Brunona z Kolonii, umieszczano dewizę zakonu: „Stat Crux dum volvitur orbis”, czyli: „Krzyż stoi, chociaż kręci się świat”. W Polsce już od dawna nie ma żadnej siedziby kartuzów. Są jedynie klasztorne pozostałości w miasteczku Kartuzy na Kaszubach oraz całkiem niedaleko w Gidlach koło Radomska. W każdym z tych miejsc zauważałem w eksponowanym miejscu cytowane motto, które zawsze budziło we mnie dreszcz emocji… Emocji o wyraźnie historycznych konotacjach.
Odżyły one we mnie, gdy na kolekcjonerskiej wystawie, ujrzałem kopię ryciny niemieckiego plastyka Ernsta Barlacha, zamieszczoną w czasopiśmie „Bildermann” z października 1916 roku Rysunek zatytułowany: „Roku Pańskiego 1916 po narodzeniu Chrystusa”, przedstawia Mistrza z Nazaretu, któremu mroczna, złowroga postać pokazuje wymownym gestem ręki rozległy pejzaż, pokryty, jak okiem sięgnąć – krzyżami, a raczej prawdziwym morzem krzyży. Rycina powstała po bitwie pod Verdun, gdzie śmierć poniosło prawie pół miliona żołnierzy. Barlach zaś w swoim pamiętniku zapisał o tym plastycznym projekcie: „Chrystus poprowadzony przez szatana na górę, który pokazuje Mu królestwa tego świata i ich wspaniałości… krzyże i tylko krzyże”.
Można umyślnie nie dostrzegać trwogi tego obrazu. Czyż nie jest jednak tak, że wszystko co ludzkie, co doczesne jest w swoisty sposób „ukrzyżowane”. Dzieje się to na naszych oczach i zdarzało się w czasach pradziadów. Na nic próby logicznego uzasadnienia życiowej mieszaniny: piękna i brzydoty, uśmiechu i rozpaczy, szczęścia i choroby, radości i cierpienia. Cóż za naiwność - domniemywać, że ludzki intelekt podpowie choćby zdawkową odpowiedź o sens cierpienia, zwłaszcza tego w żaden sposób niezawinionego. Nawet Jezus Chrystus, Bóg – człowiek, który doświadczył piekła bólu, nie odsłonił przed człowiekiem tajemnicy cierpienia. Uczynił jednak znacznie więcej, co doskonale wyraził o. Anthelmus, XVII-wieczny kartuz z „Cartusia Vallis S. Antonii” na Spiszu: „(…) On, Baranek bez skazy przepoił nasze cierpienie swoją obecnością; otoczył sobą, aby nigdy nas nie zmiażdżyło.(…)Wyrwał cierpieniu kły beznadziei i szpony zwątpieniu; zatrzasnął paszczę rozpaczy”. Ten sam mnich całymi godzinami czuwał pod wielkim krucyfiksem, stojącym ongiś w prezbiterium słynnego, dzisiaj słowackiego - „Czerwonego Klasztoru”. Nic nie mówił, pozostawał w ciszy i bezruchu, co trwało długie godziny. Kiedy bracia próbowali nakłonić go do wytchnienia, odpowiadał: „Muszę przy Nim być. On ma ciągle otwarte oczy. On cierpi, dogorywa i kona. Nieustannie płacze. Tak będzie na zawsze, póki na Ziemi żyć będzie jakiś człowiek…”.
Słowa o. Anthelmusa są jak proroctwo, bo ludzi pod Chrystusowym krzyżem zawsze pełno.
Na Golgotę wdrapywali się od zawsze miłośnicy myśli oraz nieudaczni, współcześni ich klakierzy. Helleńscy „poszukiwacze mądrości” wołający: „To, co boskie, nie może mieszać się z tym, co ludzkie”, więc Chrystus – Bóg ukrzyżowany – był dla nich „głupstwem”. Kolejni – żywić będą pogardę dla Nazarejczyka „ze względu na hańbę krzyża”. Inni powątpiewać będą w Jego ukrzyżowaną Boską moc, bo „przebaczenie nie jest rzeczą godną mędrca”, a „miłosiernym jest tylko człowiek głupi i lekkomyślny”. Wreszcie pojawią się dzisiejsi następcy filozofii Nietzsche’go z próżną nadzieją, że to oni staną się: „dynamitem do wysadzenia krzyża”. O dziwo, nawet dla nich jest tam miejsce.
Od stuleci bywają pod krzyżem faryzeusze. Oczekują, że w nagrodę za swoją „wierność” otrzymają znak; że sam Bóg weźmie ich za rękę i poprowadzi na ukwiecone niwy. Tymczasem trzęsie się ziemia spokojnego żywota, pękają mury sukcesów i dobrej passy, a podarta zasłona ujawnia pustkę duszy. Patrzą więc na zmaltretowane ciało Mesjasza i ulegają przerażeniu. Czy to możliwe, aby moc Boża naprawdę miała objawić się w tej masakrze? To niemożliwe! Mimo wszystko, tak na wszelki wypadek, nie opuszczają Kalwarii… Jednak nigdy, przenigdy, nie staną pod krzyżem tak, żeby choć jedna kropla Krwi spadła im na głowę. Bo co, jeśli się okaże, że ta Krew ciągle jest żywa i słodka?! A co będzie, jeśli ta Krew zacznie parzyć wyrzutami sumienia!
Pod rozpostartymi ramionami Pana nie brakuje też cyników, którzy nie tolerują widoku ludzkich strzępów samego Boga. To urąga ich poczuciu estetyki i „dobrego smaku”. Usankcjonowana śmierć na żądanie tudzież sterylne unicestwienie tych, którym medyczna nomenklatura odebrała imię „człowiek” – są do zaakceptowania. Jednak obraz Ukrzyżowanego jest przejawem kłującej w oczy „nietolerancji”, więc trzeba Go usunąć z przestrzeni „wolności”. Cynik z rozmachem drze księgi Biblii, rży pustym śmiechem i ogłusza się decybelami znieczulającymi umysł, póki „złowrogi pomruk” Bożego Słowa nie ucichnie. Nigdy też nie spojrzy w stronę Konającego, bo lęka się, że w Jego półotwartych jeszcze oczach nie znajdzie potępienia, tylko przebaczenie.
Na szczęście, przy krzyżu najwięcej czuwa tych, o których stary kartuz – o. Anthelmus, powiedział: „(…) Wstają rano na nogi. Idą na Górę Czaszki. Obmywają się świętą Krwią. Zdejmują z drzewa krzyża umęczone Ciało. Zakładają Je na siebie, jak rycerz zakłada zbroję. Całują rany Chrystusowych rąk i wkładają w nie swoje dłonie. Całują rany zadane przez cierniową koronę i oblekają w nie swoją głowę. Całują ranę boku i wchodzą przez nią w Chrystusowe serce. (…) Potem chwytają pusty krzyż, wyrywają go z ziemi, unoszą wysoko nad głowę i ruszają do kolejnej bitwy. Czeka ich tylko chwała!”.
Sam nie wiem, czy właśnie im, łatwiej zrozumieć „ukrzyżowany świat”.
Wierzę jednak, że tylko w ten sposób możliwym jest przyjęcie własnego „ukrzyżowanego życia”!