Ścieżki wybiera Bóg
O radościach i smutkach misyjnej posługi w Namalundu rozmowa z ks. Grzegorzem Kaputem - misjonarzem w dalekiej Zambii.
2014-08-18
Redakcja: Rozmawiam z księdzem Grzegorzem Kaputem – kapłanem archidiecezji katowickiej i misjonarzem w Zambii. Choć fakt, że jest ksiądz misjonarzem, niejako determinuje temat naszej rozmowy, pozwolę sobie prosić, by zechciał Ksiądz wrócić wspomnieniami do początków swej kapłańskiej drogi, a właściwie jeszcze wcześniej – do momentu, w którym poczuł się Ksiądz osobiście wezwanym przez Chrystusa.
Ks. Grzegorz Kaput (ks. GK): Chyba od samego początku miałem sporo szczęścia. Pochodzę bowiem z pobożnej rodziny, która bardzo poważnie traktowała praktyki religijne. Rodzice od najmłodszych lat prowadzili nas – moją siostrę, która jest dziś zakonnicą i mnie – do kościoła. Od kiedy też pamiętam, wpajali nam wartości, które były dla nich ważne i służyli własnym przykładem życia.
- Ale tak przecież bywa w wielu katolickich rodzinach, a nie zawsze kończy się to wyborem drogi życiowej podobnej do tej, którą Ksiądz dziś kroczy?
Ks. GK: Zapewne Bóg sam decyduje, jaką drogą poprowadzić człowieka. Moja wiodła poprzez spotkania w grupie Dzieci Maryi. Nieco później zaangażowałem się, niejako „wrosłem”, w młodzieżowy ruch oazowy zainicjowany przez Sługę Bożego ks. Franciszka Blachnickiego. Muszę wyznać, że Ruchowi Światło-Życie zawdzięczam naprawdę bardzo wiele. Już na samym początku mojego z nim kontaktu, podczas rekolekcji oazowych pierwszego stopnia, doświadczyłem obecności Chrystusa w moim życiu i przyjąłem Go, jako mojego Pana i Zbawiciela. To był bardzo ważny moment mojego życia, w którym niejako przeszedłem od tej wiary, którą przekazali mi rodzice, do mojej osobistej relacji z Chrystusem. Później przez lata byłem animatorem muzycznym w Ruchu Światło-Życie a moje życie coraz bardziej „kręciło się” wokół tych Bożych spraw. Nawet nie zauważyłem, jak stały się one treścią mojego życia. Myślę, że w takiej atmosferze czymś całkiem naturalnym było rodzenie się mojego powołania.
- A potem wstąpił Ksiądz do seminarium…
Ks. GK: Tak, choć nastąpiło to nieco później, niż w przypadku większości kapłanów. Pan Bóg chciał, abym do mojego kapłaństwa podróżował etapami. Przeszedłem więc przez szkołę zawodową, później średnią, było to technikum wraz ze studium nauczycielskim. W owym Pedagogicznym Studium technicznym uzyskałem tytuł nauczyciela zawodu obróbki skrawaniem. Kiedy wstępowałem do seminarium miałem już 22 lata. Obecnie mija 16 rok mojego kapłaństwa.
- Aż w pewnym momencie postanowił Ksiądz swoje kapłaństwo realizować na misjach?
Ks. GK: To było w 2004 roku, czyli już 10 lat temu.
- Często słyszy się, że duszpasterstwo misyjne to takie „powołanie w powołaniu”. Na jakim zatem etapie Księdza kapłańskiej drogi ono zakiełkowało?
Ks. GK: Kiedy czasem o tym myślę, dochodzę do wniosku, że jakieś małe „światełka” – jakby zwiastuny tego powołania – pojawiły się już w dzieciństwie. Moja mama prenumerowała „Misyjne Drogi”, a ja chętnie je przeglądałem i muszę wyznać, że bardzo mnie to wciągało. Zawsze też byłem wrażliwy na ludzką biedę. Ale powiem szczerze, że na tym etapie mojego życia w ogólnie nie myślałem, że mógłbym i ja kiedyś wyjechać na misje. Zacząłem to rozważać dopiero w kapłaństwie i to też nie od razu. Jak już mówiłem, Pan Bóg prowadzi mnie etapami. Moją pierwszą placówką była parafia św. Jadwigi w Chorzowie. Bóg pobłogosławił mi wspaniałymi proboszczami – niezapomnianym ks. Markwicą, przy którym mogłem wzrastać przez pierwszy rok mojego kapłaństwa i później ks. Emanuelem Pietrygą. Pod koniec trzeciego roku posługi w tej parafii zacząłem rozumieć, że Bóg oczekuje ode mnie czegoś więcej, że chce abym coś w swoim życiu zmienił. Ale wtedy jeszcze nie rozumiałem, o co Mu chodzi. Zacząłem Go więc o to dopytywać na modlitwie i próbowałem rozeznać, co dla mnie przygotował. Z czasem w moim sercu i w mojej głowie zrodziła się jedna myśl: misje… Afryka… I to pragnienie stawało się coraz bardziej klarowne.
- Więc posłuchał Ksiądz tego głosu i wyjechał na misje?
Ks. GK: Tak, ale nie od razu. Jeszcze nie nadszedł czas. Skierowano mnie do parafii mariackiej w Katowicach. Pamiętam, że zaraz, kiedy tylko tam przybyłem, powiedziałem do siostry kancelistki: „Ja chyba tu długo nie pobędę”. Nie wiem, co skłoniło mnie do tych słów. Chyba w głębi duszy czułem, że Pan Bóg już wkrótce „skieruje” mnie w inne miejsce. Podczas mojej posługi w parafii mariackiej pełniłem funkcję katechety w gimnazjum i w liceum katolickim. Szkoła ta zorganizowała pielgrzymkę do Rzymu i zaprosiła mnie do udziału w niej. Tak sobie wówczas postanowiłem, że jeżeli będę miał możliwość bliższego kontaktu z Ojcem Świętym Janem Pawłem II, który był już wówczas człowiekiem sędziwym i do tego schorowanym, to nie będę go o nic pytał ani prosił, lecz sam ten fakt będzie dla mnie taką „kropką nad „i”, znakiem, że Pan Bóg chce mnie widzieć na misjach. I rzeczywiście, została mi dana taka możliwość. Uklęknąłem przed Ojcem Świętym, ucałowałem jego ręce i wtedy poczułem, jakbym uzyskał jego błogosławieństwo dla tych swoich misyjnych planów. Podjąłem ostateczną decyzję. W dniu, w którym Kościół wspominał św. Wojciecha zgłosiłem się do księdza arcybiskupa Damiana Zimonia, aby powiedzieć mu, że jestem gotów.
- Czy Księdza wyjazd na Czarny Ląd wymagał jakichś specjalnych przygotowań?
Ks. GK: Tak, pracę na misjach poprzedza zwykle etap formacji. Jest to roczne przygotowanie w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie. Obejmuje ono studium języka, wykłady z zakresu teologii misyjnej, misjologii, medycyny tropikalnej i z wielu innych dziedzin. Przyszli misjonarze są również przygotowywani na rozmaite sytuacje, które mogą wystąpić na miejscu ich przyszłej posługi.
- Domyślam się, że zetknięcie się z rzeczywistością misyjną zwykle nieco weryfikuje zdobytą wiedzę?
Ks. GK: O, tak. Spowodowane jest to tym, że Centrum Formacji Misyjnej, z wyjątkiem zajęć językowych, realizuje jeden wspólny program dla wszystkich kandydatów na misjonarzy. Wykładowcy dzielą się więc ze wszystkimi słuchaczami swoją wiedzą zdobytą zarówno w Afryce jak i w Ameryce Południowej. Co oczywiste, wykłady te nie obejmują problemów lokalnych, właściwych dla każdego z miejsc, w które udadzą się misjonarze. Więc tak naprawdę, dopiero wtedy, gdy znajdą się oni w kraju przeznaczenia, mogą lepiej poznać lokalną kulturę, obyczaje i specyfikę spraw, z którymi przyjdzie im się zmierzyć.
- Słyszałam, że jednym z pierwszych problemów, z którym muszą uporać się przybywający na misje, jest komunikacja językowa z miejscową ludnością?
Ks. GK: To prawda. Niektórzy twierdzą, że Zambia to kraj 72 lub 73 dialektów. Kiedy przybyłem do diecezji Monze położonej na południu kraju, niedaleko stolicy Zambii – Lusaki, mój biskup wysłał mnie na kurs miejscowego języka. Szczerze mówiąc, nawet mój angielski był wówczas bardzo słaby. W diecezji Monze obowiązującym dialektem jest tonga, ale na jej terenie mamy trzy parafie gdzie ze względu na ich ukształtowanie, używany jest język nyanja. Funkcjonuje on także na naszej głównej stacji misyjnej, gdzie my kapłani mieszkamy. W innych stacjach należących do naszej misji posługujemy się językiem tonga.
- Ci, którzy interesują się specyfiką pracy misyjnej twierdzą, że parafie na terenach misyjnych w niczym nie przypominają tych, które znamy z naszej polskiej rzeczywistości, zwłaszcza pod względem zasięgu terytorialnego. Czy to samo może Ksiądz powiedzieć o swojej placówce?
Ks. GK: W większości przypadków tak w istocie jest. Ja natomiast – jeśli można tak powiedzieć – jestem szczęśliwcem, ponieważ nie mam pod swoją opieką zbyt wielu dojazdowych stacji misyjnych. Zresztą każda misja jest inna, każda ma swoją specyfikę. Na początku misji w Zambii, gdy od północy ewangelizowali ją Misjonarze Afryki czyli Ojcowie Biali, a od południa Jezuici, równocześnie z kościołem stawiali oni szpitale albo kliniki oraz szkoły. Później, gdy w roku 1964 Zambia odzyskała niepodległość, państwo zaczęło przejmować te placówki. Nasza parafia (pracuję razem z ks. Wacławem Stenclem, który w Zambii służy miejscowej ludności już prawie ćwierć wieku – 25 lat) jest stosunkowo młoda. Dziś na jej terenie stoi poświęcony w 2000 roku kościół, nie mamy jednak szkoły ani szpitala misyjnego. Na terenie parafii działa tylko szpital prowadzony przez Ministerstwo Zdrowia. Prowadzimy natomiast dom rekolekcyjny, do którego przyjeżdżają głównie dzieci i młodzież, ale także dorośli, kapłani i siostry zakonne. Prócz tej głównej placówki misyjnej mamy pod swoją duszpasterską pieczą siedem stacji dojazdowych. Najdalsza z nich oddalona jest o 65 km od głównej stacji misyjnej.
- Jeśli wyciągam prawidłowe wnioski z tego, co Ksiądz mówi, mieszkańcy tych bardziej odległych stacji misyjnych na co dzień nie mają zapewnionej posługi kapłana? Kto zatem dba o ich życie religijne?
Ks. GK: Przechodzimy do tego, co jest – moim zdaniem – najpiękniejsze w Kościele afrykańskim; do współpracy kapłanów ze świeckimi. To jest coś naprawdę cennego. Każdy misjonarz ma bowiem świadomość, że wszystkiego sam nie zrobi, że nie zawsze i nie wszędzie będzie mógł sam dojechać. Dlatego właśnie na stacjach misyjnych są tzw. liderzy – przewodnicy. Przechodzą oni przez różnego rodzaju seminaria, na których są odpowiednio kształceni do tego, by dobrze sprawować swe funkcje. Są tacy, którzy prowadzą liturgię, są też katechiści, którzy przygotowują wiernych do przyjęcia sakramentów świętych. W każdej stacji misyjnej działa również rada parafialna. Nawet, kiedy nie ma z nimi kapłana, wierni gromadzą się na spotkaniach modlitewnych, a w niedziele są tzw. „serwisy” – bez Komunii świętej, ale z Liturgią Słowa. W złożonej specyfice zambijskiego Kościoła postrzegam to jako naprawdę wielkie bogactwo.
- A co z katechizacją dzieci? Czy prowadzi się ją w podobny sposób jak u nas?
Ks. GK: W podobny, ale też trochę inaczej. Jak już wspomniałem, na każdej stacji misyjnej są katechiści, którzy przygotowują wiernych do przyjęcia sakramentów świętych. Systematycznie prowadzona jest też katechizacja dzieci przygotowujących się do Pierwszej Komunii świętej, a więc gdzieś od 9 roku życia, ponieważ dzieci w naszej diecezji Monze przystępują do Komunii w wieku 10 lat. Ale prowadzona jest również katechizacja młodszych dzieci, które jeszcze nie przygotowują się do przyjęcia sakramentów. Katechiści prowadzą swe zajęcia przy misji. W szkołach nie ma katechizacji, gdyż uczęszczają do nich nie tylko katolicy czy inni chrześcijanie. Tam wykłada się tylko coś w rodzaju religioznawstwa, czyli podstawowe treści z zakresu ogólnej wiedzy religijnej. Przy każdej parafii działają też rozmaite małe wspólnoty; jest na przykład grupa młodzieżowa, jest „Holy Childhood” dla dzieci, oraz ministranci. Istnieją też grupy dla dorosłych jak: Womens Liege (dla kobiet), Legion Maryi, Odnowa w Duchu Świętym, Grupa Św. Augustyna (dla mężczyzn), grupy Św. Anny i Joachima, czy też Trzeci Zakon Franciszkański. Oczywiście nie we wszystkich parafiach działają te wszystkie grupy i ruchy. Myślę jednak, że każdy może znależć coś dla siebie i poczuć się odpowiedzialny za Kościół, tak bogaty przecież w charyzmaty i posługi.
- Jak często udaje się Księdzu odwiedzać poszczególne stacje misyjne?
Ks. GK: Najczęściej raz na sześć tygodni odwiedzamy każdą ze stacji z posługą sakramentalną. Czasem – gdy jest taka potrzeba – częściej.
- Czy na terenie Księdza parafii mieszkają także przedstawiciele innych wyznań?
Ks. GK: Zambia pod tym względem jest bardzo zróżnicowana. Czynnikiem, który znacząco wpłynął na to, ilu na danym terenie jest dziś katolików, a ilu wyznawców innych religii, jest czas, w którym Kościół katolicki podjął tam swoje dzieło misyjne. Misjonarze Afryki na północy kraju zaczęli ewangelizować nieco wcześniej, przemieszczając się od północy ku południu Zambii. Dlatego na północy – przynajmniej zgodnie z tym, co podają statystyki – jest ok. 60 procent katolików. U nas te same statystyki szacują liczbę katolików na 30 procent. Więc tak naprawdę żyjemy w mniejszości. Bardzo prężną wspólnotą eklezjalną są natomiast Adwentyści Dnia Siódmego, którzy – mówię to ze smutkiem – są niestety dość agresywnie nastawieni w stosunku do Kościoła katolickiego. Są oczywiście także inne wyznania, są rozmaite grupy zielonoświątkowe… Cieszą się dość dużą popularnością prawdopodobnie dlatego, że mentalności Afrykańczyków bardziej odpowiada ten typ religijności, to co w sferze zewnętrznej dzieje się na spotkaniach tamtych wyznań: rozmaite okrzyki, wypędzanie złych duchów, wiele spontaniczności itp. Nasza liturgia jest bardziej wyciszona, podczas gdy Afrykańczycy preferują taniec i ruch. Dostrzegam to nawet u zambijskich katolików, którym trudno jest wytrwać w ciszy np. podczas adoracji. Woleliby radośniej przeżywać swoje spotkanie z Bogiem.
- Może więc warto uwzględnić ich odmienną mentalność i sposób wypowiadania się w modlitwie?
Ks. GK: Tak, oczywiście. My nazywamy to inkulturacją. Chodzi o to, aby treści chrześcijańskie, to co jest najważniejsze w przesłaniu naszej wiary, przekładać na język ich kultury i mentalności, aby wykorzystać takie środki wyrazu, które dla miejscowej ludności byłyby bardziej czytelne i lepiej przez nią rozumiane.
- W czasie spotkań z misjonarzami, którzy odwiedzają Polskę przy okazji urlopu czy z innych powodów, słyszymy o rozmaitych problemach, z jakimi muszą się zmierzyć na misjach. To często problemy natury materialnej, duszpasterskiej a czasem także natury bardziej osobistej, jak chociażby samotność. Czy i Księdza któreś z nich jakoś szczególnie dotknęły?
Ks. GK: Odpowiem bardzo szczerze. Zarówno my misjonarze, jak i ludzie, którym posługujemy, z racji swojego odmiennego pochodzenia, odmiennej kultury, z jakiej się wywodzimy, posiadamy też różną mentalność. To niejednokrotnie prowadzi do braku wzajemnego zrozumienia, do trudności w komunikowaniu się. Sam doświadczyłem podobnych trudności w relacjach z drugim człowiekiem. Nasza misja w pewnym sensie jest dość wyjątkowa, ponieważ leży na terenie elektrowni wodnej. Jest więc woda, jest elektryczność i inne udogodnienia. Można powiedzieć, że w porównaniu z innymi misjami mamy niemal komfortowe warunki. Dlatego trudności, na jakie napotykamy w Namalundu nie leżą po stronie warunków. Bo w każdych warunkach można sobie jakoś poradzić. Gdy nie ma prądu, można założyć solar, włączyć generator (co oczywiście jest bardziej kosztowne niż korzystanie z prądu płynącego z elektrowni). Kłopoty zaczynają się, gdy ludzie przychodzą ze swoimi problemami a my usiłujemy w te ich problemy „wejść”. Oczywiście najpierw, aby w ogóle zaczęli przychodzić, trzeba zapracować na ich zaufanie. Pamiętam, że przez 5 pierwszych lat – a więc przez połowę mojego dotychczasowego pobytu na misjach – ludzie w ogóle nie chcieli do mnie przychodzić, potrzebowali czasu, abym przestał być dla nich „obcy”. Owszem, przychodzili po pomoc materialną lub kiedy potrzebowali czegoś konkretnego. Dopiero po dłuższym czasie – o wiele dłuższym niż ma to miejsce w Polsce – zaczęli dzielić się ze mną swoimi problemami. Wtedy odetchnąłem z ulgą, bo wiedziałem, że wreszcie jestem dla nich naprawdę księdzem, nie instytucją charytatywną. Dopiero wtedy stało się też możliwe moje spotkanie z drugim człowiekiem.
- Wspomniał Ksiądz o pomocy charytatywnej, po jaką ludzie zwracają się do misjonarzy. Rozumiem więc, że problem ubóstwa, występujący niemal na całym Czarnym Lądzie, dotyczy również Księdza placówki?
Ks. GK: Często powtarzam, że na tym właśnie polega mądrość Kościoła, który dostrzega nie tylko potrzeby duchowe ludzi, ale także ich potrzeby cielesne. Nie można człowiekowi, który nie jadł, nieraz od kilku dni, mówić o miłości Bożej, bo wtedy te słowa nie brzmią autentycznie. Nieraz trzeba zacząć od tych spraw materialnych. Na misji w której posługuję, podobnie jak w całej Zambii, zauważyć można w tej kwestii wielkie kontrasty. Niektórzy ludzie stają się coraz bogatsi i wiedzie im się coraz lepiej. Dotyczy to zwłaszcza tych, którzy pracują w rządowych firmach. Lecz większość osób, zwłaszcza mieszkańcy wiosek, cierpią niedostatek a nawet dotkliwą biedę. Dotyczy to niemal wszystkich stacji misyjnych, które obsługuję. Tylko główna misja leży na terenie liczącego 3 tys. mieszkańców miasteczka; stacje dojazdowe to małe wioski. Zwłaszcza tam ta pomoc musi być systematycznie udzielana. Muszę równocześnie powiedzieć, że jest ona dość dobrze zorganizowana i stale podnosi się jej poziom. Kiedy przybyłem do Zambii diecezja skupiała się bardziej na organizowaniu pomocy o charakterze doraźnym. Na przykład, podczas klęski głodu sprowadzano do Zambii kukurydzę i rozdawano ludziom ziarno, które trzeba było posiać. Dziś ta pomoc funkcjonuje już w nieco inny sposób. Owszem, nadal także poprzez rozdawnictwo, ale równocześnie pomaga się ludziom stanąć na własnych nogach. Diecezja angażuje się w rozmaite projekty prowadzone na danym terytorium. W większości są to projekty dalekowzroczne. Na przykład dostarcza się ludziom bydło, ale potem odbywają się szkolenia, podczas których uczy się ich, jak o to bydło zadbać. Albo buduje się spichlerze na kukurydzę i uczy się ludzi jak ją przechowywać na czas, kiedy ta kukurydza nie będzie już dostępna w sposób naturalny. Jest to więc całkiem sensownie zorganizowane działanie. Z taką pomocą przychodzi na przykład Caritas. Istnieją też takie zespoły Home Based Care (podstawowa opieka domowa), które organizują pomoc dla chorych leżących w swoich domach. W dzieło to angażują się najczęściej wolontariusze, personel medyczny, pielęgniarki, ci, którzy chcą cierpiącym ludziom, wśród których nie brak chorych na AIDS, zagwarantować podstawową opiekę medyczną. Zespoły te działają pod skrzydłami diecezji i ośrodków medycznych takich jak np. szpitale, z którymi utrzymują kontakt zwłaszcza, gdy komuś potrzebna jest bardziej specjalistyczna pomoc medyczna.
- Jak wynika z oficjalnych danych, AIDS jest ciągle wielkim problemem Afryki. Czy tak jest i na Księdza placówce?
Ks. GK: Nie mam dostępu do oficjalnych statystyk, więc mogę tylko oprzeć się na własnych obserwacjach. Kiedy 10 lat temu przyjechałem do Zambii widziałem, że ludzie bardzo często umierali. Oczywiście nikt głośno nie mówił, że przyczyną ich śmierci był HIV. Później, kiedy odpowiednie leki hamujące rozwój chorób związanych z brakiem odporności organizmu stały się bardziej dostępne, ilość zgonów zaczęła maleć. W Zambii – na ile się orientuję – nie ma większego problemu z dostępem do tych leków. Oczywiście warunkiem jest także w miarę dobre odżywianie się chorych.
- Jeśli mówimy o chorych i cierpiących, pozwolę sobie zapytać, jak zorganizowana jest opieka duszpasterska nad chorymi na Księdza placówce?
Ks. GK: Jak już wcześniej wspomniałem na placówce misyjnej pracuję razem z ks. Wacławem Stenclem, który – jak ja – również jest kapłanem archidiecezji katowickiej. To on przyjmował mnie, kiedy przybyłem do Zambii jako misjonarz. Wspólnie przyjęliśmy zasadę, że przynajmniej raz w tygodniu odwiedzamy chorych w ich domach i w szpitalu. Odwiedzamy ich także za każdym razem, kiedy jesteśmy wzywani czy to przez samych chorych, czy przez ich rodziny; zawsze, kiedy potrzebny jest kapłan. Nie mamy żadnych problemów z dotarciem do chorych. Kiedy jesteśmy w szpitalu często zdarza się, że modlimy się wspólnie nie tylko z katolikami. To taki zwyczajny, codzienny ekumenizm. Nasza parafia nie jest zbyt duża, więc możemy regularnie odwiedzać także chorych przebywających w swoich domach. To jest bardzo cenne, że możemy ofiarować im swój czas, możemy z nimi porozmawiać, pobyć z nimi dłużej, niż ma to miejsce w dużych parafiach, jak np. w Lusace, gdzie liczba chorych jest ogromna. Jest też okazja, by zachęcić do przyjęcia sakramentów świętych, zwłaszcza tych, którzy są poważnie chorzy. Ksiądz Wacław ma w tej kwestii szczególny dar przekonywania. Z okazji święta Matki Bożej z Lourdes organizujemy również Dzień Chorego. Zapraszamy wówczas chorych i ich rodziny na Mszę świętą. Po Mszy jest zwykle jakiś krótki program artystyczny i wspólny posiłek. Robimy to nie tylko dla katolików, ale dla wszystkich chorych, którzy są pod opieka Home Based Care. W służbę chorych udało mi się też zaangażować grupę Odnowy w Duchu Świętym działającą przy parafii. Co jakiś czas ludzie proszą mnie bym ich odwiedził w domach i modlił się nad chorymi. Od ponad roku zapraszam na takie odwiedziny grupę modlitewną – Odnowę w Duchu Św. by służyli chorym charyzmatem modlitwy. W ten sposób grupa modlitewna nie zamyka się w swoim gronie, ale służy wspólnocie parafialnej naznaczonej cierpieniem. Widzę, że to daje radość i siły nie tylko chorym.
- Często słyszymy od misjonarzy, że na obczyźnie – z dala od kraju, rodziny, przyjaciół czy współbraci w kapłaństwie – tym, co bardzo im dokucza, jest samotność. Czy to doświadczenie jest także Księdza udziałem, a jeśli tak, to jak sobie z tym radzicie?
Ks. GK: To prawda, że samotność może bardzo doskwierać misjonarzom, szczególnie tym, którzy są na swoich placówkach sami. Ja jestem w tym szczęśliwym położeniu, że pracujemy we dwójkę. Choć różnimy się od siebie, to – dzięki odrobinie wzajemnej tolerancji, akceptacji i chęci kochania siebie nawzajem takimi, jakimi jesteśmy – dobrze się rozumiemy. Jesteśmy kapłanami diecezjalnymi. Tylko z naszej diecezji (katowickiej) w Zambii pracuje aż siedmiu kapłanów. Obecni są również kapłani diecezjalni (czyli nie zakonnicy) z innych diecezji w Polsce. Tworzymy grupę księży „Fidei Donum”. Nazwa ta pochodzi od encykliki Piusa XII z 1957 r. Postanowił on wtedy, że na misje mogą wyjeżdżać także kapłani diecezjalni. Wcześniej czynili to tylko zakonnicy. Taką ciekawostką jest to, że pierwszym kapłanem „Fidei Donum”, który wyjechał na misje, jest kapłan diecezji katowickiej, ks. January Liberski, który pracował najpierw w Zambii a później w Zimbabwe. Ks. January, który już wrócił do kraju jest i będzie dla nas wzorem i modelem prawdziwego misjonarza. Jako grupa księży „Fidei Donum” wybieramy spośród siebie zarząd i spotykamy się regularnie, dwa razy w ciągu roku, zaś raz w roku przeżywamy wspólnie dzień skupienia. Posiadamy również w Lusace nasz dom „Fidei Donum”. Możemy się w nim zatrzymać, kiedy przybywamy do stolicy załatwiając rozmaite sprawy czy robiąc zakupy. Poza tym odwiedzamy się także wzajemnie w swoich domach. Są tu również siostry zakonne - polki: siostry Boromeuszki, Misjonarki Świętej Rodziny, Służebniczki Starowiejskie, Werbistki. Są również Werbiści, Salezjanie, Jezuici z Polski, a do niedawna byli również i Franciszkanie. Utrzymujemy stały kontakt. Spotykamy się też w okolicy świąt Bożego Narodzenia lub przy okazji wizyt Księdza Andrzeja Halemby pracującego dziś w organizacji Kirche In Not (Kościół w potrzebie), który przyjeżdża tu, by pomagać diecezji, w której kiedyś pracował. Zapraszając wtedy na wspólne spotkanie księży diecezjalnych, zakonników i siostry zakonne, jest dla nas takim „katalizatorem”.
- A co ze świeckimi misjonarzami i wolontariuszami? Czy działają na terenie Księdza placówki misyjnej?
Ks. GK: Nie, ponieważ – jak już wspominałem – nasza misja ma nieco odmienną specyfikę. Nie prowadzimy szkoły, nie ma też misyjnego szpitala. Nie są więc potrzebni wolontariusze, podobnie jak i w prowadzonym przez nas domu rekolekcyjnym. Chociaż warto w tym kontekście wspomnieć o pewnym wydarzeniu, które miało miejsce ponad rok temu. Otóż przyjechał tu kiedyś mój kolega z parafii Bożego Narodzenia w Halembie, z której pochodzę, pan dr Andrzej Wittek. Chciał zrobić coś dobrego dla misji. Przebywał u mnie przez kilka tygodni. Odwiedziliśmy wówczas wszystkie nasze stacje misyjne. Ich mieszkańcy na co dzień nie mają kontaktu z lekarzami, nawet kiedy przebywają w szpitalu. Mimo, że nie jest to duży szpital (ma zaledwie 30 łóżek), chorzy zwykle nie widują lekarza. Doktor zatrzymuje się tylko przy szczególnie trudnych przypadkach. Z pozostałymi chorymi kontaktuje się pielęgniarka czy pielęgniarz lub „medical officer”, ktoś w randze pomiędzy pielęgniarką a lekarzem. Więc kiedy przyjechał ten lekarz z Polski i zaczęliśmy odwiedzać stacje misyjne, zrobił prawdziwą furorę. Nie tylko ci, którzy byli chorzy, ale wszyscy mieszkańcy wiosek chcieli się przebadać. To była naprawdę piękna sprawa! Udało nam się nawet „zorganizować” pielęgniarkę, która mu asystowała i służyła pomocą. Pan doktor jest specjalistą od diabetyki, więc przebadał wszystkich także pod kątem cukrzycy i wykrył kilka przypadków jej występowania. Na co dzień na tych misyjnych stacjach działają tzw. „kliniki”. Są to takie małe punkty medyczne. Na jednej z nich zatrudnione są nawet dwie osoby personelu medycznego (co jak na tutejsze możliwości jest dość komfortową sytuacją), a mimo to żadnemu z pacjentów nigdy nie zmierzono nawet ciśnienia, co u nas jest przecież podstawowym badaniem. Tymczasem – jak się okazało przy okazji wizyty Pana doktora – ponad połowa pacjentów cierpiała na nadciśnienie.
- Sporo mówiliśmy już na temat misyjnych trudności, ale przecież rzeczywistość misyjna nie składa się z samych problemów. Proszę nam zatem opowiedzieć coś o swoich radościach, o tym, co Księdzu osobiście przynosi satysfakcję.
Ks. GK: Powodów do radości jest dużo. Tym, co mnie cieszy najbardziej są powołania zakonne. W naszej parafii są trzy dziewczyny, które wstąpiły do zgromadzenia sióstr służebniczek starowiejskich i jedna do zgromadzenia założonego przez pierwszego biskupa diecezji Monze – Jamesa Corboya. Wcześniej miałem okazję współpracować z nimi w „Holy Childhood”. Moja radość z faktu, że wybrały akurat tę drogę jest tym większa, że w Zambii taki wybór nie cieszy się aż tak wielką popularnością. Kobieta, która jest niezamężna, która nie ma dziecka, nie zawsze spotyka się ze zrozumieniem, bo dla afrykańskiej kobiety być kobietą znaczy to samo, co być matką. Cieszę się również doświadczając, jak ludzie świeccy potrafią wspaniale współpracować z kapłanem. Udało nam się przy parafii zorganizować pewne grupy, z którymi naprawdę można wiele wspólnie zdziałać. Na przykład w ubiegłym roku przygotowaliśmy „Noc ewangelizacyjną”, a w tym roku odbyło się czuwanie modlitewne przed kanonizacją Jana Pawła II i Jana XXIII. Proszę sobie wyobrazić, że właściwie wszystkie modlitwy od godz. 17.00 do 22.00 prowadzili ludzie świeccy. Ci ludzie nie boją się też dać świadectwa przed całą wspólnotą. To prawdziwy, żywy Kościół. Dlatego wiele satysfakcji sprawia mi świadomość, że udaje się to zrobić także dzięki prowadzonej przez nas formacji.
- Czytelnicy i członkowie Apostolstwa Chorych to ludzie o wielkiej misyjnej wrażliwości. Pragnęliby zaangażować się w misyjne dzieło Kościoła i w jakiś sposób pomóc misjom. Stąd między innymi prowadzona przez nas akcja duchowej adopcji kapłanów wyjeżdżających na misje cieszy się dużą popularnością. Czy miałby Ksiądz dla nich konkretną wskazówkę, w jaki sposób mogliby pomagać misjom nie opuszczając swoich domów, szpitali czy ośrodków opiekuńczych?
Ks. GK: Sądzę, że najlepszym wzorem jest św. Teresa od Dzieciątka Jezus, która nigdy nie była na misjach, a mimo to została ogłoszona patronką misji. Ja przede wszystkim chciałbym podziękować wszystkim chorym za to, że swoje cierpienia i modlitwy ofiarują także za nas, misjonarzy. Prawie zawsze niemal namacalnie czujemy, że jest ktoś, kto się za nas modli, że mamy swoje zaplecze modlitewne. Uważam, że każdy ma coś do dania, dlatego każdy może być misjonarzem nie wychodząc ze swojego domu czy sali szpitalnej. Pragnę się w tym miejscu podzielić takim osobistym doświadczeniem. W latach 2006-2007 doświadczyłem choroby nowotworowej, więc przynajmniej w pewnym stopniu mogłem na własnej skórze odczuć ból choroby i cierpienia. Tę moją chorobę i cierpienie ofiarowałem wówczas właśnie za moich zambijskich parafian w Namalundu. Było to wtedy moją bardzo silną potrzebą, bo tylko w ten sposób, poprzez złączenie swoich cierpień z cierpieniami Chrystusa, mogłem nadal przyczyniać się do zbawienia tych ludzi. W moim przypadku okazało się, że Pan Bóg chciał, abym jeszcze wrócił do Zambii i tam, na miejscu, dalej głosił Dobrą Nowinę, którą jest On sam. Mówi się, że chorzy swoją modlitwą i cierpieniem wspierają naszą posługę misyjną, ewangelizację, a ja mam nieraz wrażenie, że jest odwrotnie, że to my misjonarze wspomagamy chorych, ofiarujących Chrystusowi krzyż cierpienia, przez co stają się współewangelizatorami z Chrystusem, który jest pierwszym ewangelizatorem.
- Bardzo dziękuję Księdzu za tę rozmowę. Jestem pewna, że w imieniu chorych i cierpiących członków Apostolstwa Chorych wolno mi zapewnić, że ich modlitwy i ofiara cierpienia będą Księdzu towarzyszyły w misyjnej posłudze w dalekiej Zambii.