Tak trzeba!
21 września obchodzimy Światowy Dzień Osób z Chorobą Alzheimera. W Polsce z powodu otępienia i zaburzeń pamięci choruje pół miliona ludzi. Prawie połowa z nich jest dotknięta właśnie chorobą Alzheimera.
2014-09-21
Pana Alka i jego żonę Basię poznałam jakieś osiem, może dziewięć lat temu na jednym z katowickich targowisk. Wiem, że to trochę nietypowe miejsce na zawieranie znajomości, ale i moi bohaterowie są niezwykłą parą. Choć chyba powinnam napisać: „byli”. Bo pan Alek nie ma już swojej Basi, a wraz z jej śmiercią, jego już i tak skomplikowane życie, skomplikowało się jeszcze bardziej.
Po prostu Musia
Kiedy teraz przypominam mojemu rozmówcy początki naszej znajomości, uśmiecha się tylko: „Tak, to były dobre czasy”. A ja wiem, że naprawdę tak myśli, choć większość ludzi z pewnością nie chciałaby znaleźć się w jego skórze. Bo pan Alek nie miał łatwego życia. Swojej matki nie pamięta, zaś ojca – no cóż… wolałby nie pamiętać. „Właściwie, to dobrze się stało, że trafiłem do domu dziecka, bo gdyby nie to, nie wiem, kim bym dzisiaj był” – mówi. Kiedy poznał Basię, był już kilka lat po studiach i razem z kolegą właśnie zakładali swoją pierwszą firmę. To nie było nic wielkiego, ale na początek wystarczyłoby na całkiem znośne życie dla rodziny. Bo pan Alek, jak niczego innego najbardziej pragnął rodziny. Dużej rodziny. Trzeba było tylko jakoś przekonać pewną młodziutką jedynaczkę, że to on jest jej wymarzonym księciem i zarazem doskonałym materiałem na męża. Pomoc przyszła z zupełnie nieoczekiwanej strony.
„Wiem, że może to brzmieć mało wiarygodnie, ale z moją przyszłą teściową od razu przypadliśmy sobie do serca. Była uroczą, pełną werwy i bardzo nowoczesną kobietą. Basię urodziła, kiedy miała już blisko czterdzieści lat, a trzy lata później owdowiała. Kiedy ją poznałem od roku była już na emeryturze i – jak twierdziła – zaczynała tracić nadzieję, że kiedykolwiek uda jej się odrobić braki w wychowaniu swej jedynaczki. A że moja Basia rzeczywiście miała charakterek, więc nieraz dochodziło do różnych drobnych scysji. Więc któregoś dnia, pół żartem, pół serio, zaproponowała: «Wiesz co, skoro ci się ta moja dziewczyna tak podoba, to może weź ją sobie, zanim ja wysiądę nerwowo a ty się rozmyślisz». Tak, Musia zawsze była bardzo bezpośrednia”.
Kiedy zastanawiam się od jakiego imienia może pochodzić ten dziwny skrót, pan Alek ubiegając moje pytanie, wyjaśnia: „To nie imię. Teściowa wprawdzie chciała, żebym mówił jej po imieniu – Maria. Ale ja nie czułem się na to gotowy. Wolałbym zwracać się do niej tak, jak zwracałbym się do mamy, gdybym ją miał. Więc «Musia» to był taki nasz mały kompromis. Z czasem nawet Basia zamieniła Mamusię na Musię” – śmieje się pan Alek.
Bóg nie obdarzył ich dużą rodziną. Dokładnie w trzecią rocznicę ślubu przyszła na świat jedyna córka Basi i Alka – Antosia, a życie zaczynało nabierać coraz większego rozpędu: praca, dom, dziecko, i… kolejna praca. I tak całymi latami. Interesy, których trzeba było pilnować sprawiały, że pan Alek z czasem zaczął w swoim domu bywać gościem… codziennym, ale jednak gościem. Aż pewnego dnia wszystko się zmieniło.
Tylko nie to!
„Właściwie to mieliśmy dosyć czasu, żeby się na to przygotować, zwłaszcza, że w rodzinie żony podobne przypadki miały już miejsce. Odrzucaliśmy jednak myśl, że to samo mogłoby przytrafić się naszej Musi. Nie, to nie mogło być to! Tymczasem z nas wszystkich największym rozsądkiem wykazała się właśnie teściowa: «Słuchajcie – powiedziała – nie czarujmy się. Prawda jest taka, że coś zaczyna się dziać z moją głową. Wczoraj na przykład nie mogłam sobie przypomnieć czy już dostałam emeryturę…». Kiedy zaoponowaliśmy, że taka dziura w pamięci może przytrafić się każdemu, powiedziała: «No dobrze, a co powiecie na to, że kilka dni temu próbowała mi się do mieszkania wedrzeć jakaś kobieta, twierdząc, że jest moją kuzynką, a ja tę kobietę widziałam pierwszy raz w życiu». «Bo może rzeczywiście widziałaś ją pierwszy raz w życiu» – powiedziała moja żona. Wtedy teściowa podała jej leżące na fotelu fotografie i zapytała: «W takim razie, kto to jest?». To była ciocia Ela, jej ulubiona kuzynka. Widywały się niemal codziennie”.
Od tej pory Musia wraz z córką i zięciem rozpoczęła swoją wędrówkę po gabinetach specjalistów. Jedna diagnoza często przeczyła drugiej, a kiedy wreszcie usłyszeli tę najbardziej zbliżoną do właściwej, ta wiedza była im już zbędna. I bez niej wiedzieli, że z każdym dniem bardziej tracą swoją Musię. „Właściwie do końca nie było pewne czy Musia cierpi na demencję, czy to raczej choroba Alzheimera, ale to nie miało żadnego znaczenia. Tego, jak postępować z osobami cierpiącymi na podobne schorzenia, właściwie najwięcej dowiedzieliśmy się od samej Musi. Dobrze odrobiła lekcje ze swojej młodości. Miała chyba osiemnaście lat, kiedy umierała jej babcia – chora prawdopodobnie na demencję. Musia, dopóki było to możliwe, udzielała nam swoich cennych rad i wskazówek, których najpierw nie chcieliśmy w ogóle słuchać, a które później okazały się bardzo cenne. Któregoś dnia powiedziała na przykład: «Wiem, że pomyślicie, że wykorzystuję swoją sytuację, ale to bardzo ważne. Nigdy, przenigdy się ze mną nie kłóćcie. To na nic, a po co mam mieć na sumieniu wasze nerwy» – powiedziała i dodała nieco ciszej: «Moim to już pewnie nic nie zaszkodzi». W późniejszym etapie choroby,
kiedy normalny kontakt z Musią był już bardzo utrudniony, w różnych dziwnych miejscach jej mieszkania natykaliśmy się na karteczki ze wskazówkami, które pewnie przygotowała jeszcze na wcześniejszym etapie choroby. Niektóre mogły się wydawać niedorzeczne, jak choćby ta znaleziona za lustrem w przedpokoju; «Pamiętajcie, że nikt mi nigdy niczego nie ukradł». Zrozumieliśmy jej wymowę dopiero za jakiś czas, gdy Musia upierała się, że jedna z jej sąsiadek systematycznie wdrapuje się po rynnie na drugie piętro i wykrada jej bieliznę z szafy”.
Na dwóch frontach
Wraz z postępującą chorobą Musi pan Alek i jego żona raz po raz zmuszeni byli dokonywać kolejnych przemeblowań w swoim życiu. Niektóre bolały, i to nawet bardzo, zwłaszcza, gdy nie dotyczyły tylko ich życia, ale także życia ich córki, która jeszcze nie rozumiała, że „czasami tak trzeba i już”. A trzeba było na przykład opuścić na wiele lat dotychczasowe mieszkanie (to, w którym dziś rozmawiamy) i przenieść się do mieszkania babci, która choć zawsze bardzo przez Antosię kochana nie stanowiła dla trzynastolatki – zwłaszcza w ówczesnym swym stanie – wystarczającej rekompensaty za zmianę szkoły czy tym bardziej utratę przyjaciół. Potem trzeba było zrezygnować z jednego z etatów, aby bardziej zaangażować się w pomoc żonie, która zaczynała już wówczas niedomagać na zdrowiu. A potem… Pan Alek do dziś nie wie, skąd znalazł dość sił, kiedy u Basi zdiagnozowano nowotwór piersi. Może po prostu wiedział, że musi temu sprostać. Dla Basi, dla Musi, dla Antosi. Teraz trzeba było walczyć na dwóch frontach. Zrezygnował więc ze swojej dotychczasowej pracy, a jeden z przyjaciół zatrudnił go jako wspólnika na warzywniaku. No cóż… nie była to praca marzeń, ale dzięki niej mógł więcej czasu poświęcić rodzinie i być blisko, gdy żona lub teściowa potrzebowały jego pomocy.
O nic się nie martw
To wtedy ich poznałam. Teraz dopiero zrozumiałam to, co wówczas tak mnie zafrapowało: skąd u sprzedawcy warzyw tak wypielęgnowane dłonie? Potem zaczęliśmy się rozpoznawać w parafialnym kościele i z czasem poznaliśmy się nieco bliżej. Pani Basia była już wtedy po operacji i prawie rocznej kuracji. Mogło się nawet wydawać, że przynajmniej jej choroba została pokonana. Niestety, po dwóch latach wszystko wróciło ze zdwojoną siłą. Kolejna operacja potwierdziła liczne przerzuty, a ona miała już coraz mniej sił, by walczyć. Na domiar złego także choroba teściowej pana Alka nabrała przyspieszenia. A przecież była jeszcze Antosia. „Na szczęście córka coraz lepiej rozumiała, że nie może nam w tym trudnym okresie dokładać zmartwień i naprawdę robiła co mogła, żeby nie dać odczuć, że czuje się zaniedbywana. A tak rzeczywiście było, zwłaszcza po śmierci Basi”. Panu Alkowi głos odmawia posłuszeństwa, więc przez dłuższą chwilę tylko siedzimy i milczymy.
„Sam do końca nie wiem, jak udało mi się pozbierać i dlaczego się nie załamałem. Mój kolega powtarza, że gdyby jego coś takiego spotkało, dawno straciłby wiarę. Ze mną było inaczej. Właściwie wtedy, gdy było najgorzej, po raz pierwszy tak naprawdę zbliżyłem się do Boga. Czułem, że tylko z Nim jestem w stanie przetrwać. Wielu radziło mi wówczas, żebym oddał Musię do jakiegoś zakładu opiekuńczego, że przecież jest Antosia, że nie dam rady, że to nie mój obowiązek… Może i nie. Tyle że stale widziałem prawie przeźroczystą twarz mojej żony i ten lęk w jej oczach, kiedy któregoś dnia, może 3 tygodnie przed śmiercią, odważyła się zapytać: «A co będzie z Musią?». Chciałem wtedy skłamać, powiedzieć: «Przecież wyzdrowiejesz i nadal będziemy się nią opiekować». Sam też chciałbym w to wierzyć. Ale zamiast tego powiedziałem: «O nic się nie martw, to jest przecież i moja Musia, zaopiekuję się nią»”.
Sztab kryzysowy
I pan Alek dotrzymał słowa. „Nie wiem, czy by mi się to udało, gdyby nie pomoc innych ludzi. Przekonałem się, że ludzie – nawet obcy – naprawdę potrafią być dobrzy. W soboty Musią zajmowały się córki jej kuzynki, a w tygodniu przed południem, kiedy musiałem być w pracy, do teściowej wpadały na zmianę sąsiadki. To były naprawdę święte kobiety! Utworzyły nawet taki mały sztab kryzysowy, rozpisały dyżury, wymyślały różne stałe zajęcia. Wszystko po to, aby odciągnąć uwagę Musi od żółtych potworków, które od jakiegoś czasu podobno zadomowiły się w jej starym zegarze. Trzeba też było zająć czymś ręce Musi, gdyż w przeciwnym razie cięła na drobne strzępy firany, zasłony, sukienki i wszystko, co dało się pociąć. Musia szczególnie polubiła robótki na szydełku. Podejrzewam że wcześniej musiała to już robić, bo raczej niemożliwe, by przy ówczesnych możliwościach swej pamięci, mogła się tego nauczyć. Większość sąsiadek pamiętała teściową z dobrych czasów, kiedy była jeszcze zdrowa. Niektóre były z nią nawet zaprzyjaźnione. Ale Musia tego nie pamiętała i potrafiła być dla nich bardzo przykra. A one mimo to nie rezygnowały! Gdy kiedyś jedną z nich przepraszałem za wyjątkowo paskudne zachowanie teściowej, poklepała mnie po ramieniu i powiedziała ze łzami w oczach: «Panie Alku, to nie Musia, to ta jej choroba». Ja też starałem się w ten sposób patrzeć na to wszystko, co się działo. A kiedy wydawało mi się, że moje nerwy już nie wytrzymają, przywoływałem wszystkie dobre chwile z naszej wspólnej przeszłości: Musię, która każe mi zabrać sobie Basię, Musię która płacząc ze szczęścia, tuli w ramionach swoją nowonarodzoną wnuczkę i powtarza w kółko: «Dziękuję wam, dziękuję» i Musię, która mówi że jestem jej ulubionym zięciem. To zawsze bardzo mnie uspokajało, dodawało sił i usuwało wszelkie ślady złości. Oczywiście tylko do następnego razu…” – uśmiecha się pan Alek.
Potęga miłości
Do głównej choroby Musi stopniowo dołączały rozmaite schorzenia ciała. Bardzo podniosło się jej ciśnienie, zaczęły się też problemy z jelitami, a co za tym idzie coraz trudniejsze okazało się dbanie o higienę Musi. Co gorsza, do pomocy w tym starsza pani nie chciała dopuścić żadnej z sąsiadek, ani nawet specjalnie w tym celu przychodzącej na godzinę dziennie pielęgniarki. Ten wątpliwy „przywilej” przypadł w udziale panu Alkowi. „Kiedyś, gdy sprzątałem ścieżkę nieczystości prowadzącą z pokoju Musi do łazienki, moja teściowa nagle do mnie podeszła, objęła mnie mocno za szyję i dziwnie przytomnym szeptem powiedziała: «Wiesz, nigdy bym ci na to nie pozwoliła, gdybyś nie był moim kochanym synkiem». Wtedy już bardzo często myliła mnie ze zmarłym w pierwszym miesiącu życia synem, ale tym razem zabrzmiało to tak wiarygodnie, że poczułem się tak, jakby Musia rzeczywiście była moją mamą. Potem, zwłaszcza w ostatnim roku jej życia, kiedy było mi szczególnie trudno, starałem się tak właśnie o sobie myśleć. Świadomość, że to samo zrobiłbym dla mojej mamy zawsze dodawała mi otuchy i utwierdzała w przekonaniu, że tak właśnie trzeba.
Kiedy już się żegnamy, pan Alek chce mi jeszcze coś pokazać. Z szufladki małej komody wyjmuje metalową puszkę po herbacie, a z niej jakieś kolorowe zawiniątko. „Kiedy po śmierci Musi likwidowałem jej mieszkanie znalazłem jedną z jej robótek zawiniętą w papierową serwetkę. Na tej serwetce napisała dużymi literami – tak jak lubiła pisać zwłaszcza w ostatnich latach – «Dla mojego kochanego synka Alka». To jedna z moich najcenniejszych pamiątek” – mówi cicho pan Alek. Biorę z jego rąk kolorowe zawiniątko – dwa mięciutkie niemowlęce pantofelki.