List otwarty pewnego seniora
Według wielu oficjalnych danych 1 października przypada Międzynarodowy Dzień Osób Starszych. Został on ustanowiony 14 grudnia 1990 roku przez Zgromadzenie Ogólne ONZ. Niech naszym skromnym redakcyjnym podarunkiem dla nich będzie relacja z rozmowy, jaką przeprowadziłam z pewnym emerytowanym nauczycielem, który od lat pragnie napisać „list otwarty” do wszystkich swoich rówieśników.
2014-10-01
Według wielu oficjalnych danych 1 października przypada Międzynarodowy Dzień Osób Starszych. Został on ustanowiony 14 grudnia 1990 roku przez Zgromadzenie Ogólne Organizacji Narodów Zjednoczonych. Ale to nie jedyny dzień w roku poświęcony ludziom, których – bardziej elegancko – nazywamy dziś seniorami. 15 czerwca obchodzimy Światowy Dzień Praw Osób Starszych, który poświęcony jest głównie osobom starszym, źle traktowanym, zaniedbywanym i wykorzystywanym przez swoje otoczenie. 15 czerwca przypada Europejski Dzień Osób Starszych zaś 14 listopada obchodzimy Ogólnopolski Dzień Seniora. Są jeszcze oczywiście powszechnie uznane i lubiane: Dzień Babci i Dzień Dziadka, a Kościół w Polsce szczególnie wiele uwagi osobom starszym poświęca w liturgiczne wspomnienie św. Joachima i św. Anny – Rodziców Najświętszej Maryi Panny.
Powiedzenie, że „od przybytku głowa nie boli” w tym wypadku rzeczywiście znajduje swoje potwierdzenie i uzasadnienie. Nigdy bowiem dość troski o ludzi, którzy nas wychowali i którym niejednokrotnie mamy do zawdzięczenia prawie wszystko to, kim dziś jesteśmy. Dni te są także okazją do bardziej niż zwykle intensywnego propagowania konieczności poprawy sytuacji osób starszych, do walki z ich dyskryminowaniem i odsuwaniem na boczny tor życia, do troski o zapewnienie im odpowiedniej opieki zdrowotnej i duchowej. Jest to również okazja do składania życzeń ludziom, którzy większą część swojego ziemskiego życia maja już za sobą, do składania wyrazów uznania, szacunku, życzeń i podarunków.
Niech naszym skromnym redakcyjnym prezentem dla nich będzie relacja z rozmowy, jaką niedawno przeprowadziłam z panem Stasiem – emerytowanym nauczycielem, który zwierzył mi się, że od dawna myśli o napisaniu czegoś w rodzaju „listu otwartego” do wszystkich swoich rówieśników i do tych, którzy zasilą szeregi seniorów dopiero w następnych latach czy nawet dekadach.
„Bo widzi Pani, ludzie bez przerwy narzekają na starość, że niby się Panu Bogu nie udała. A ja kocham swoją starość… Chociaż musze przyznać, że nie zawsze tak było. Najtrudniej jest zresztą na początku, kiedy jesteś jeszcze w pełni sił, a tu raptem czujesz, jakbyś znalazł się na „uboczu życia”, poza wszystkimi ważnymi sprawami świata. Kiedy już trochę wypoczniesz, nacieszysz się „wolnością”, przychodzi poczucie jakiejś pustki, odrzucenia, nieprzydatności. Ale to wszystko jest tylko „w naszej głowie”. To, jak dalece stanie się rzeczywistością, zależy tylko od nas. Mnie pomogły moje wnuki…”
I pan Stasiu opowiada, jak to jemu – młodemu emerytowi – przypadła funkcja odprowadzania wnuków do szkoły, tej samej, w której do niedawna uczył. Przy okazji wpadał od czasu do czasu na herbatkę do pokoju nauczycielskiego. Nie pamięta już czy ten pomysł wyszedł od niego, czy też od kogoś z nauczycieli, ale dość, że po paru tygodniach postanowił czas pomiędzy odprowadzeniem wnuków do szkoły i ich przyprowadzeniem do domu spędzać w szkolnej świetlicy. Jego pomoc, zwłaszcza, że nieodpłatną, dyrekcja przyjęła z wdzięcznością. Z czasem do świetlicy zaczęło zaglądać coraz więcej uczniów, którzy w „starym”, surowym „panu od matmy” zaczęli odkrywać „ludzkie cechy”, z którym można było porozmawiać na różne tematy a niejako przy okazji odrobić lekcje. Także pan Stasiu nauczył się pod płaszczykiem młodzieńczej buty bywalców świetlicy dostrzegać nieraz bardzo głębokie zranienia, kompleksy, frustracje, a pod maskami bezczelności zobaczyć oczy dziecka wołającego o pomoc, czas, uwagę, miłość i zrozumienie.
„Nie uwierzy Pani, ale ja dopiero wtedy, w tych pierwszym okresie mojej emerytury, odkryłem, kim tak naprawdę powinien być nauczyciel i nauczyłem się doceniać swoją zawodową „bezczynność”; brak wszędobylskiego zagonienia i wyścigu szczurów, brak konieczności wypełniania bezsensownych formularzy, czy biurokratycznych nacisków. Czysta radość z bycia komuś potrzebnym”.
Kolejny kryzys w życia pana Stasia nastąpił po 11 latach. Ciężka choroba spowodowana wypadkiem unieruchomiła go na wózku inwalidzkim. W pierwszej chwili myślał, że to już koniec, że chyba lepiej byłoby już umrzeć. Nieco później było mu wstyd za samego siebie, za to, że mógł choć przez chwilę tak pomyśleć.
„Dopiero wtedy, gdy ten wypadek odebrał mi „wolność”, zrozumiałem, jak wielu ludziom nadal jestem potrzebny, jak wielu na mnie zależy. I nie mam tu na myśli tylko najbliższej rodziny. Początkowo myślałem, że „moi” uczniowie odwiedzają mnie z litości, że to się szybko skończy. Pomyślałem też, że – aby się nie skończyło – muszę trochę sam nad tym popracować. Więc usiłowałem być taki jak dawniej, starałem się słuchać tych, którzy mnie odwiedzali, zamiast opowiadać im o moich problemach, narzekać na lekarzy i służbę zdrowia, na zły los, czy na Pana Boga. No i nadal – jak to się mówi – drzwi się u mnie nie zamykają. Choć ci, którzy przychodzą, to już inne pokolenie; nie pamiętają mnie jako czynnego nauczyciela. Różnią się od tamtych chłopców ze świetlicy, ale mają podobne potrzeby: chcą, żeby im ktoś poświęcił trochę czasu i uwagi, żeby ich ktoś potraktował poważnie. A ja staram się im to dać”.
Z mniejszą powagą pan Stanisław traktuje samego siebie i swoje sprawy. Choć nie lekceważy swojego zdrowia, stara się nie zaprzątać nim sobie i innym zbytniej uwagi. Chce być po prostu w miarę sprawny dla innych.
„Wiem, że się starzeję, że pewnie za jakiś czas mój umysł nie będzie już taki jasny, jak – Bogu dzięki – jest jeszcze dziś, więc już dziś trochę się do tego przygotowuję. To taka asekuracja”. Gdy pytam, w jaki sposób to robi, najpierw tylko tajemniczo się uśmiecha, ale już po chwili wyjaśnia: „Może to dziwnie zabrzmi w ustach dorosłego człowieka, ale ja się po prostu od jakiegoś czasu uczę modlić”. Gdy nie potrafię ukryć zdziwienia, pan Stasiu cierpliwie wyjaśnia: „Kiedy już w żaden inny sposób nie będę nikomu potrzebny, to jeszcze będę się mógł pomodlić w intencji ich spraw i za tych, którzy się modlić nie potrafią. To będzie mój ostatni i największy atut. Myślę, że się przyda” – dodaje pan Stanisław i pozwala, bym treść naszej rozmowy przekazała czytelnikom i członkom Apostolstwa Chorych – jako jego „list otwarty” do nich.