Świadkowie zawierzenia
O ile Elżbietę można uznać za wzór zawierzenia Bogu w każdej sytuacji życia, o tyle Zachariasz jest patronem naszych zmagań z małymi i większymi zwątpieniami.
2014-11-05
Święci, których wspomina dziś kalendarz liturgiczny – Elżbieta i Zachariasz – to jedne z najpiękniejszych postaci Nowego Testamentu – najpiękniejszych i zarazem najbliższych nam – zwykłym śmiertelnikom.
O Elżbiecie natchniony autor Ewangelii mówi w kontekście zwiastowania narodzin jej syna – Jana Chrzciciela i dramatycznych okoliczności związanych z tym wydarzeniem. Opisuje także jej radosne spotkanie z młodziutką krewniaczką Maryją, w której natychmiast i bez cienia wahania rozpoznaje Matkę Mesjasza. Elżbieta odwiedziny brzemiennej Maryi w swoim domu uważa za niczym niezasłużony dar i niezwykły przywilej, a świadoma zaszczytu, jaki spotkał ją poprzez nawiedziny ich domu przez Jezusa ukrytego w łonie Maryi, powtarza pozdrowienie, jakie w chwili zwiastowania Maryja usłyszała od Anioła. Ewangelista nie wspomina, skąd Elżbieta znała tajemnicę Maryi, zanim ta jeszcze otworzyła usta, można się jednak domyślić, że wieść tę oznajmił jej Boży Posłaniec – być może ten sam, który jej mężowi zapowiedział narodzenie ich syna – Jana. Te niezwykłe wydarzenia potwierdzają opinię, jaką wyraził o Elżbiecie Ewangelista: to była rzeczywiście kobieta prawa, pobożna i ufająca Bogu we wszystkich okolicznościach życia – nawet tak niezwykłych, jak poczęcie dziecka w sędziwym wieku i poczęcie Bożego Syna w dziewiczym łonie Maryi.
Nieco bardziej dramatyczne relacje z Bogiem łączyły męża Elżbiety – Zachariasza, choć i jego Ewangelista nazywa „sprawiedliwym wobec Boga”. Zachariasz pochodził w ósmej klasy kapłańskiej Abiasza. Wraz ze swoją małżonką Elżbietą mieszkał niedaleko Jerozolimy w Ain Karim. Choć darzeni ludzkim szacunkiem i szczerze miłujący Boga, nie byli jednak w pełni szczęśliwi. Lata mijały, a Stwórca ciągle nie obdarzał ich potomstwem. W końcu ich nadzieja wygasła zupełnie. Nie mogło wszak być inaczej, skoro Elżbieta osiągnęła wiek, który niemożliwym czynił poczęcie przez nią dziecka. Trzeba było pokornie pogodzić się z faktami i z Bożą wolą. I tak też starali się uczynić. Aż tu nagle, zupełnie nieoczekiwanie zjawia się ktoś, kto twierdzi, że jest Posłańcem samego Boga, tym, który „stoi przed Bogiem” – Gabrielem, i twierdzi, że oto posunięta w latach małżonka starca Zachariasza pocznie syna. Jakby tego było mało, obwieszcza, że będzie on wielki w oczach Pana, napełniony Duchem Świętym, że będzie kroczył przed Panem, by przygotować mu ścieżki, że wielu doprowadzi do nawrócenia… Takie rzeczy się nie zdarzają, a przynajmniej nie zdarzają się zwykłym ludziom, za jakich uważali siebie Zachariasz i Elżbieta! Czy może nas dziwić niedowierzanie Zachariasza? Oczywiście, że nie! Sceptycyzm Zachariasza wydaje się całkowicie naturalny i zrozumiały. Zwłaszcza dla nas – racjonalnie myślących ludzi XXI wieku. Niełatwo przyszło Zachariaszowi pogodzić się z Boża wolą, że nie dane im będzie zostawić po sobie potomka, więc czy może dziwić, że teraz bał się pozwolić sobie na nadzieję, że będzie inaczej? A jednak Bóg oczekiwał od pobożnego i sprawiedliwego Zachariasza innej postawy. Nie wierząc słowom Anioła, Zachariasz poddał w wątpliwość autorytet samego Boga, a tym samym oblał swój egzamin z wiary. Ale ten sam Bóg nie zrezygnował z Zachariasza! Dał mu szansę zadośćuczynienia za ten przejaw braku zaufania do Jego woli. Dziewięć miesięcy – aż do dnia narodzin swego syna i nadania mu imienia – Zachariasz pozostawał niemy. Dziewięć miesięcy, których Jan potrzebował, aby w łonie swej matki Elżbiety przygotować się do przyjścia na świat, potrzebował również Zachariasz. To był czas jego „rekolekcji”, czas oczyszczenia, czas powtórnego zawierzenia Bogu i odbudowania z nim więzi.
O ile my, współcześni, Elżbietę moglibyśmy uznać za wzór zawierzenia Bogu w każdej sytuacji życia, o tyle Zachariasz jest patronem naszych zmagań z małymi i większymi niewiernościami i zwątpieniami. W kontekście tego doświadczenia, które go spotkało, może łatwiej będzie nam zrozumieć, że wiele z tego, co nas spotyka – ból, cierpienie, osamotnienie, niezrozumienie – nie jest karą za nasze grzechy, ale dowodem na to, że Bóg z nas nie zrezygnował, że nas kocha i pragnie nas widzieć bardziej świętymi.