Zlany z bólem
11 lutego, w liturgiczne wspomnienie Matki Bożej z Lourdes obchodzimy Światowy Dzień Chorego. Dzień, w którym wiele mówi się o chorobach, cierpieniu i o samych chorych. A może by tak dla odmiany oddać dzisiaj głos samym chorym i ich najbliższym… Niech swoją historię opowie ktoś, kogo życie od dawna zlewa się z bólem w jedną całość.
2015-02-10
Uliczka w Zduńskiej Woli. Trzecia kategoria odśnieżania. Niski parterowy domek, schowany za plecami większych willi. Łatwo go minąć, jak wiele drobnych, lecz niezwykłych faktów historii, którą chcemy opowiedzieć. Historii zmagania z nieuleczalną chorobą, zbliżającą się śmiercią, ale też historii walki o wiarę. Maciej Fendor. Historia świętości.
Maciej był pierwszym dzieckiem Zbigniewa i Małgorzaty Fendorów. Czekali na niego z ogromną radością. Urodził się dwa lata po ślubie. Otrzymał 10 punktów w skali APGAR i do 9 miesiąca rozwijał się dobrze, choć widać było, że trochę wolniej niż inne dzieci. Był jednak wychuchany – wydmuchany. Ojciec dobrze zarabiał, więc matka opiekowała się dzieckiem w domu. Nic im nie brakowało a życie wydawało się otwierać przed nimi piękne perspektywy. Od 9. miesiąca Maciek trafia pod kontrolę neurologiczną. Dzieci w jego wieku już siedziały, a jego trzeba było obkładać poduchami. Każde z tych opóźnień lekarze tłumaczyli, że to naturalne, ponieważ sfera psychoruchowa u niektórych rozwija się szybciej a u innych wolniej. U Maćka wszystko rozwijało się wolniej, poza psychiką. Ta rozwijała się błyskawicznie. Bardzo szybko uczył się nowych wyrazów, szybciej poznawał ich znaczenie. Już podczas tych pierwszych prób znalezienia przyczyny zaburzeń rozwoju dziecka, matka Maćka słyszy sugestie, że „pewnie chce wyłudzić zasiłek pielęgnacyjny”. Bolało, ale śmiała się z tego, bo akurat pieniędzy wtedy im nie brakowało. Nie wie jeszcze, że takich zarzutów przez kilkanaście kolejnych lat usłyszy wiele, także wówczas, gdy nie będzie miała na jedzenie i leki.
Bez nadziei
To miał być zwykły platfus, na co poradzono wkładki ortopedyczne, masaże rozluźniające stóp i inne zabiegi i tak trwało to aż do czasu szkoły. Znalazł się w grupie pięciolatków. Tu jeszcze wyraźniej widać było różnicę w rozwoju. Matka musiała patrzeć jak z trudem podnosi się nawet po niewielkim upadku i ciągle zostaje z tyłu. Coraz bardziej z tyłu. Na początku pierwszej klasy Fendorowie postanowili jeszcze raz poprosić o kompleksowe badania. W szpitalu leżał tydzień. – Pamiętam ostatnią rozmowę z lekarzem – wspomina pani Małgorzata. – Doktor wzięła nas do gabinetu. My z kwiatami, wdzięczni, że mamy to za sobą a ona nie chce w ogóle ani kwiatów, ani bombonierki tylko każe usiąść. Zapadła cisza. „Maciuś jest chory na nieuleczalną chorobę Duchenne’a, czyli szybki i nieodwracalny proces zaniku mięśni”. Powiedziała jednym tchem a my siedzieliśmy oszołomieni – Fendorowie spojrzeli na siebie. Wspomnienia zaczęły wracać.
Wyrwą z was każdy grosz
Lekarka miała jeszcze powiedzieć coś na wzór proroctwa, proroctwa, które miało się niebawem wypełnić: – Na waszej drodze staną ludzie, którzy będą chcieli go wyleczyć. Jak zobaczą, że macie pieniądze, będą was przekonywać bez najmniejszych skrupułów. Ale wy go nie wyleczycie. Ciepło, spokój, miłość – to jest to, co możecie. Wszelkie próby leczenia przyniosą wam tylko rozczarowanie – lekarka próbowała jeszcze uspokoić sytuację, lecz do państwa Fendorów nic już nie docierało. Jakby tego było mało, u Maćka wykryto też ciężką arytmię serca. To słabe serce odegra potem znaczącą rolę. Tymczasem… panika. „Maciek przecież jeszcze chodzi”. Mimo ostrzeżenia, Fendorowie zaczynają szukać ratunku. Wszędzie. W dzień i w nocy. Rozesłali wiadomości do wszystkich znajomych rozsianych po całym świecie a także do słynnych instytutów w Niemczech, USA i – jak mówi pan Zbigniew – gdzie tylko pojawiło się jakieś światełko nadziei. Z każdej strony, jak złowroga mantra, wracało jednak krótkie: „nie ma lekarstwa, nieuleczalne”.
Nowa siła
Pewnego dnia usłyszeli w radiu informację, że jakaś pani szuka pomocy finansowej na terapię dla syna z tą samą co Maciek chorobą. Klinika w Petersburgu miała podejmować się leczenia tego typu przypadków. Pan Zbigniew pojechał do radia, żeby zdobyć telefon do bohaterki reportażu. Dziennikarze skontaktowali ich ze sobą. Okazało się, że pewien profesor z kliniki w Petersburgu chce podjąć się leczenia jej syna Roberta. Szczegóły nieznane. Wiadomo tylko, że pół roku leczenia kosztuje 10 tys. dolarów, ale pół roku może być za mało, więc lepiej uzbierać więcej. U Fendorów trwał właśnie remont domu. Wstrzymali wszystko. Mija już 19 lat od tamtych wydarzeń, ale nadzieja, która wówczas zaświtała w domu państwa Fendorów wryła się w ich pamięć głęboko. Pan Zbigniew postanowił pojechać do Rosji. Załatwił wizę i ruszył pociągiem. Trzy dni bez wieści. Udał się prosto do polskiego konsulatu, żeby zapytać czy taka klinika w ogóle istnieje. Reprezentant placówki pojechał z nim, żeby pomóc w rozmowie. Profesor kazał przywieść Maćka na konsultacje. Ani on sam, ani klinika, nie wzbudzali podejrzeń. Pan Zbigniew wraca do Polski. Informacje, które przywozi są na tyle obiecujące, że postanawiają ruszać niemal z marszu. „Przecież nie jesteśmy głupi. Nie damy się omamić. Jak się nie da to przynajmniej nie będziemy się potem zamartwiać czy zrobiliśmy wszystko, co możliwe” – myśleli wówczas.
„Nie bądź pani głupia!”
Pani Małgorzata wyjmuje na stół zdjęcia. – Tu Maciek przy pieskach, tu na huśtawce, tu w szkole, ten największy w grupie. Tu z kolegą Robertem, który też pojechał na leczenie. A tu już w Petersburgu. Pierwsza Wigilia poza Polską. Tańczę z Maćkiem. Mimo młodego wieku, tańczył rewelacyjnie – wracamy do opowieści. – Profesor potwierdził, że koszt leczenia wynosił będzie 10 tys. dolarów. Do tego trzeba było wynająć mieszkanie i normalnie żyć – relacjonuje pani Małgorzata. „Dziecko nie przestanie chodzić” – to najważniejsze – powtarzała sobie w myślach. Leczenie pochłonęło ich tak, że byli w stanie oddać wszystko, jednak po 9. miesiącach spada na nich kolejny cios – Maciek dostał anginy i po trzech dniach nie miał już siły, żeby wstać – wspomina matka. – Od razu pobiegłam z pretensjami do profesora a on do mnie, że „musi być gorzej, żeby było lepiej, nie bądź pani głupia” – cytuje przecierając dłonią czoło.
W poczuciu klęski
Kończyły się już pieniądze. Pan Zbigniew pracował jak wariat. Z rodziną widział się tylko raz w roku. Pani Małgorzata postanowiła więc przyjechać z Maćkiem do Polski. Dopiero na miejscu przekazuje mężowi wiadomość, że syn już nie chodzi. Udało się jeszcze zorganizować pierwszą Komunię, lecz trzeba było podjąć decyzję co dalej. Pieniędzy zostało na trzy miesiące. Lada chwila trzeba zacząć spłacać kredyty. Pan Zbigniew machnął ręką i postanowił, że skoro już tyle wydali, trzeba pociągnąć ile się jeszcze da. Wystawiają dom na sprzedaż, pan Zbigniew rzuca się w jeszcze większy wir pracy a profesor powtarza swoje. – Na początku widzieliśmy, to co chcieliśmy widzieć, czyli wyimaginowaną poprawę, że są postępy w leczeniu, itd. Dziś widzimy, że to była tylko taka podświadoma radość, że jednak coś się dzieje, że coś robimy, żeby ratować dziecko. Efektów jednak nie było – mówią przyciszonym głosem. Do Petersburga dociera list, który na prośbę przyjaciół rodziny Fendorów napisał profesor ze sławnej kliniki w Berlinie. Nie owijał w bawełnę: „nawet jeśli sprzedacie Państwo dom i nie będziecie mieli gdzie mieszkać i co jeść i tak nie uratujecie dziecka. Niech to do Państwa dotrze. Ten człowiek was naciąga”. W Rosji spędzili prawie dwa lata. W końcu wracają do Polski. W poczuciu totalnej klęski.
Wybij to sobie z głowy!
Na miejscu dowiadują się, że pan Zbigniew traci pracę. Przed nimi góra długów i chore dziecko, któremu nie mogą pomóc. Świat zaczął się rozsypywać, łącznie z małżeństwem. Wspominają to jako najgorsze chwile. – Czułam się winna, że urodziłam chore dziecko i zaczęłam namawiać męża, żeby odszedł, żeby przynajmniej on jakoś sobie ułożył życie – mówi pani Małgorzata. Pan Zbigniew uciął to wówczas krótko: „Wybij to sobie z głowy. Kocham was”. Pewien ukraiński lekarz powiedział im wcześniej, że jeśli w małżeństwie pozostanie choćby jedna mała iskierka, będzie z czego potem odbudować ognisko domowe. Ta iskierka okazała się bardzo zaskakująca. – Pojechałam do lekarza, bo coraz gorzej się czułam. Kiedyś miałam torbiel na jajniku, więc byłam przekonana, że to coś się odnowiło. Idę do lekarki po wyniki a ona mi mówi, że jestem w ciąży.
Mam go zabić?!
Obok kliniki stoi Kościół Jana Chrzciciela. Coś ją do niego popchnęło. Zaczęła się modlić: „Panie Boże, nie wiem co kombinujesz, ale wiem jedno, że nie mam nic do gadania. Muszę żyć, jak Ty chcesz, bo skoro jestem w ciąży, muszę urodzić i kropka”. Lekarze namawiali ją, by zrobiła badania genetyczne, żeby wykluczyć ewentualną chorobę albo umożliwić jej usunięcie. – Dla mnie to nie był „płód”, tylko dziecko. Rączki, nóżki, serduszko. Nie rozumiałam ich tekstów. W końcu odburknęłam, że nie chcę tego badania. Co mi ono miało dać? Nawet jeśli dziecko jest chore, przecież go nie zabiję! Przyjęliśmy pierwszego to drugiego mam odrzucić? – pytała wówczas. Cały czas słyszała jednak pytania lekarzy czy jest świadoma, że może urodzić chore dziecko. – Mam 31 lat i wiem, że swoje dziecko wychowam i będę przy nim do końca – skwitowała i wyszła. Wspomina dziś, że Maciek płakał, gdy dowiedział się, że będzie miał rodzeństwo. Z początku ukrywał powód tego płaczu. W końcu przez łzy zapytał tylko: „a co, jeśli urodzi się chory i będzie musiał cierpieć, jak ja?”. W odpowiedzi usłyszał: „Nie wiemy, wszystko w ręku Boga”, ale i tak wszyscy płakali. Po kilku miesiącach urodził się Bartosz. – Patrząc na niego pomyślałam, że już więcej nie będę się z Bogiem targować – powiedziała pani Małgorzata, głaszcząc przy tym syna.
Niech usłyszą krzyk serca
Kolejna partia zdjęć ląduje na stole: mały Bartek z Maćkiem na tarasie, przytulony z Babcią, rodzinny obiad i „stosik” innych chwil, uchwyconych przez aparat. – Lubiłam patrzeć jak rozmawiają – mówi pani Małgorzata, wskazując na wspólne zdjęcie synów. – Mieli swoje sprawy, swoje tematy, ale to jak do siebie się odnosili, jak przeżywali swoje braterstwo mnie osobiście bardzo poruszało. Spotykali się w pół drogi: młodszy stawał się bardziej dorosły, a starszy stawał się dzieckiem. A tam pod oknem są wiersze Maćka – wskazała na dwa tomiki. Pierwsza książka powstawała od 16 roku życia do 24. Początkowo w zupełnej tajemnicy. W niej zapisał zwątpienia, żal, smutek, tęsknotę za miłością. – Mamo, wiesz, nie jest tak prosto otworzyć swoją duszę przed obcym – powiedział ujawniając mamie swoje marzenie wydania wierszy. – Chciał by choć jedna osoba dzięki jego zapiskom zadała sobie pytanie o sens życia, po co to wszystko, gdzie jest Bóg, ale też żeby znalazła odpowiedź na choćby jedno z tych pytań. „Żeby choć jedna osoba uwierzyła w Boga” – powtarzał. Pierwszą książkę projektował sam. Mamę poprosił tylko, by wymyśliła tytuł. Tak powstał „Krzyk serca”, wydany dzięki dobrodziejom ze Zduńskiej Woli. Drugą książkę tworzą wiersze, które pisał przez ostatnie miesiące życia, gdy już był najsłabszy.
Sprawa dla reportera
Przez ostatni rok Maciek chudł i marniał w oczach. Dni zlewały się z nocą. Co dwie godziny lub częściej trzeba było zanosić go do toalety. Poza domem też krucho: pan Zbigniew znów traci pracę. Tym razem ostatecznie – upada firma. Fendorowie rozpoczynają starania o wcześniejszą emeryturę, ale okazuje się, że zabrakło… 8. dni. Pisali do premiera, do prezydenta. W odpowiedzi przyszły kolejne bolesne pomówienia i insynuacje. Urzędnicy powoływali się na przepisy, że rodzina otrzymuje już 520 złotych za opiekę nad dziećmi a że panu Fendorowi zabrakło 8 dni, czyja to sprawa? – Władzy to nie obchodzi, że na same leki i środki pielęgnacyjne dla Maćka wydawaliśmy po 700-800 złoty miesięcznie. A to, że Bartosz jest również chory i mąż nie ma pracy, urzędników nie interesowało – ucina krótko pan Zbigniew. Tak trafili do programu Elżbiety Jaworowicz „Sprawa dla reportera”. Miał to być ostry materiał o niesprawiedliwości, lecz ku zaskoczeniu wszystkich, powstał wzruszający reportaż o niezwykle szczerym człowieku – Macieju Fendorze. Tę szczerość zapamiętali wszyscy, którzy się z nim zetknęli.
Wykuł moje powołanie w ogniu
Oddajmy głos przyjaciołom Macieja.
Olga: On stawiał pytania, od których się uciekało. Chciał rozmawiać o śmierci, choć dla nas ten temat wydawał się zupełnie odległy. Nie nasz. Pytał: co byście zrobili jakbym umarł, jakby mnie już nie było. Cały czas szukał współtowarzysza tego tematu.
Adrian: Widziałem, że w każdym dniu toczył potężną walkę. Od momentu, gdy się obudził aż do nocy. Wiadomo, miał rodzinę i przyjaciół, każdy pomagał, jak mógł, ale mierzyć się z cierpieniem musiał sam. To budziło i budzi nadal wielki szacunek. Zawsze będę go miał w sercu. Wierzę, że teraz patrzy na nas z góry i pewnie się śmieje i dodałby do całej tej sytuacji jakiś błyskotliwy komentarz, bo zawsze takim komentarzem potrafił dołożyć.
Pani Agnieszka, sąsiadka: On nie pokazywał tego cierpienia i przygnębienia na zewnątrz. Dla nas miał ciepło. Cierpienie przelewał na papier.
Ojciec: „Ściągał filmy dokumentalne i inne, które dotyczyły spraw wiary i ciągle jej szukał. Przychodzili kapłani. Przystąpił do spowiedzi, przyjął komunię, ale prosił o rozmowę. Zamykał się z księdzem w pokoju i pytał dalej. Czasem rozmawiali ponad godzinę. Pytał też mnie co myślę o życiu po śmierci.
Kleryk, przyjaciel rodziny: Był bardzo autentycznym człowiekiem. Niezależnie od tego czy rozmawialiśmy o meczu Realu Madryt czy o sensie cierpienia. Tego ostatniego doświadczał tak dużo, że czasem rzucał różańcem a potem całował go i przepraszał. On nie udawał, że jest kimś innym, nie nosił masek. Chciał odkryć prawdziwy a nie teoretyczny sens życia i śmierci. Chciał też naprawdę spotkać Boga, a nie tylko o Nim coś wiedzieć. Dzięki jego postawom i pytaniom, moje powołanie wykuwane było w ogniu. Jestem za to bardzo wdzięczny.
Jego drugie „ja”
Po „Sprawie dla reportera” Maciek łapie grypę. Wychodzi z niej wprawdzie, lecz tu ponownie daje o sobie znać jego serce. Z dnia na dzień gaśnie. Rodzice walczą jednak o to, by do końca mógł normalnie funkcjonować. Normalnie jadł, normalnie korzystał z toalety. Spędzać dni, jak człowiek, jak najdłużej – ten program wydawał się ponad siły i powinien odbierać radość życia, lecz z relacji świadków wiemy, że dom tym życiem tętnił, otwarty na nowych znajomych, w ciągłej bliskości. Po przejściu grypy Maciej zaczyna jednak swój ostatni etap. Ból staje się jego drugim „ja”. Daje radę siedzieć maksymalnie dwie godziny, po czym trzeba go położyć na łóżku i tak na okrągło. Ulga jest tylko chwilowa. Pod koniec, gdy już nie może sam pisać, dyktuje wiersze matce a Bartosz wprowadza je do komputera. Pewnego dnia odkrywa przed mamą kolejną bolesną prawdę – Mamo, połóż się koło mnie. Przytul mnie. Wiesz, już mi za ciężko, już chciałbym odejść. Sprawiam wam tylko same kłopoty. Pożyjecie sobie beze mnie z Bartoszkiem spokojnie – na co w odpowiedzi słyszy – Maciek, gadasz głupoty. Jesteś naszym życiem – przytuliła go mocniej. Trzy tygodnie przed śmiercią znowu wrócił do tego tematu. – Powiedziałam mu, że go nigdy nie opuszczę, że zawsze będę z nim a on swoje, że będziemy musieli się rozstać. Ja protestowałam: „Nie, Maciek, zawsze będziemy razem. Tata doskonale radzi sobie przy Bartku”.
Dlaczego pan się boi być dobry?
W nocy z 15. na 16. lipca rodzice wzywają karetkę. Jak się okazało, pierwsza nie była przygotowana na „takiego pacjenta”. Dzwonią po drugą. Bartek płakał i wołał za Maćkiem, który mimo bólu pocieszał go jak mógł. Druga karetka też ma problemy, by wszystkich pomieścić. Ostatecznie całą drogę do szpitala Maciek przejeżdża w ramionach matki. – Mamuś, powiedz, skąd masz tyle siły – powtarzał to w ostatnich dniach kilka razy. W szpitalu konsternacja. Środek nocy. Sanitariusze próbują Maćka utrzymać w jednej pozycji, ale przelewa im się przez ręce. Lekarz dyżurny początkowo nie ukrywa niechęci do „nierokującego pacjenta”. Przedłuża procedurę, mijają bolesne minuty, przerywane pojękiwaniem Maćka. Matka nie wytrzymuje. Zaczyna błagać lekarza, żeby zostawił papiery i ratował syna. Robią kompleksowe badania, których wyniki lekarz streszcza matce bez ogródek: „umiera, to jego ostatnie godziny”. Żegnając się z lekarzem Maciek nagle zabiera głos: „Panie doktorze, proszę przyjąć moją książkę. Może ona chociaż trochę zrekompensuje panu trudy tej nocy. Pan jest dobrym człowiekiem, dlaczego pan się boi to dobro okazać?” – matka przyznaje, że wszyscy, łącznie z lekarzem, byli tą sytuacją wstrząśnięci.
Też patrzyłaś na śmierć Syna!
W domu pierwsze słowa skierował do brata: „Bracik, mówiłem ci, że wrócę”. Cierpienie było coraz bardziej paraliżujące. Po raz kolejny odmówił jednak środków przeciwbólowych. Już wcześniej podkreślał, że chce odejść świadomy a swój ból oddaje za innych – Szkoda go zmarnować – mawiał często i prosił, żeby matka odmawiała z nim modlitwę różańcową. Odmawiali go nawet po pięć, sześć razy dziennie. Tej ostatniej nocy również. Trzy dziesiątki odmawiał głośno. W tym czasie matka musiała go co chwilę poprawiać, bo każda pozycja powodowała ogromny ból. W końcu wzięła go na ręce. Różaniec przeplatał się z szeptem matki i syna: – „Mamuś boli” – „Synek, nie spałeś trzy noce, więc jesteś zmęczony, jak się prześpisz będzie wszystko dobrze”. – Mamuś nie mam już siły.” – Módl się w myślach, a ja będę mówiła na głos.” – Mamuś boli, boli” – opowiada przez łzy pani Małgorzata. – Rozglądałam się dokoła. Znikąd ratunku. Wiedziałam, że w szpitalu też tego ratunku nie znajdę. Co robić? Moje dziecko strasznie cierpi a ja jestem bezradna. Zaczęłam wołać: „Matko Boska pomóż nam, widzisz jak cierpimy! Ty jedna nas rozumiesz. Twój Syn umierał na krzyżu, wiesz co teraz czuję. Pomóż, żeby ten ból odszedł od niego”. Zaczęłam go przytulać. Znowu zaczął się dialog. – „Zaśnij synku, zaśnij”. – „Mamuś przepraszam, że nie mogę zasnąć”. – „Nie przepraszaj, za chwilę będziesz przepraszał za to, że żyjesz” – próbowała jakoś rozładować sytuację. Poszła do kuchni, żeby zamieszać przesmażyć pieczarki na zupę gulaszową. Wraca, patrzy – Maciek śpi.
Ale mi numer zrobiłeś...
Zawsze kładła się obok syna, albo na materacu. Tym razem poszła do aneksu kuchennego, usiadła i zasnęła. Pan Zbigniew obierał na tarasie jabłka na szarlotkę, bo Maciek bardzo ją lubił. – Był bardzo cichy poranek. Nie było wiatru aż tu nagle gruchnęła miska, jakby ją ktoś szturchnął. Tak się wystraszyłem, że jak wchodziłem do domu, przeżegnałem się – opowiada pan Zbigniew. Wszedł do domu, pochylił się nad Maćkiem i pobiegł do żony – „Gosia, ty śpisz? Maciuś umarł” – rozejrzałam się wokół. Musiałam spać dosłownie chwilę, bo pieczarki dopiero zaczęły się przypalać. Słońce świeciło. Uderzyła mnie cisza. Dudniła mi w uszach. Podeszłam do Maciusia. – „Maciuś, ale mi numer zrobiłeś. Maciuś. Obiecałam ci, że będę przy tobie, Maciuś” – zapadła cisza.
Jestem taki szczęśliwy
– W trzy tygodnie po śmierci, 24 sierpnia, czyli w swoje urodziny, przyśnił mi się. uśmiechnięty, w białej koszulce: „Wszystko dobrze, jestem taki szczęśliwy”. Potem przyśnił się jeszcze raz, gdy czekałam na wyniki badań mojego kręgosłupa. Leżałam i nie mogłam się w ogóle ruszać. Bałam się. „Kto się teraz zajmie Bartkiem? Jak to będzie?” – powtarzałam to w kółko. Gdy się obudziłam wiedziałam, że wszystko będzie dobrze. Maciek bardzo się martwił o rodzinę. Teraz nad nami czuwa – zapewnia z podniesioną głową pani Małgorzata. Jest też przekonana, że to właśnie on stoi za pasmem błogosławieństw, które spotyka rodzinę po jego śmierci.
Modlitwa była, jak chleb
– Maciek największą walkę stoczył o wiarę, nie tylko swoją, ale także naszą – wyznaje pani Małgorzata. Dzięki niemu znalazłam swoje miejsce. Ono jest tu, na tym krześle, na którym przesiedziałam tysiące godzin, karmiąc synów i modląc się na różańcu. Modlitwa różańcowa była dla Maćka, jak chleb. Ja od niego nauczyłam się tej formy modlitwy. Ufał Matce Bożej. Cóż jeszcze można powiedzieć? Czasem mi trudno, gdy patrzę na innych chłopców, którzy zakładają rodziny, jak rodzą się dzieci. Ja babcią nie będę. Ale widocznie tak jest lepiej dla mojej rodziny. Tak chciał Bóg i nie będę się buntowała, bo On jest dobry i wie wszystko, wie co dla nas dobre. Wierzę w Opatrzność i wiem że Bóg czuwa nad nami. Oddaję się Jego planom. Dlaczego nie narzekam? Otrzymałam od Boga wspaniały dar: czuję się kochana.
(materiały dzięki uprzejmości portalu orione.pl)