Słodko-gorzkie życie
Pamiętam słowa, które podsłuchałam niechcący na obiedzie, w dniu pogrzebu Mamy. Brzmiały okrutnie. Jeden z moich wujków powiedział wówczas o niej: „Ela zmarła na własne życzenie”. Teraz myślę, że to z powodu tamtych słów, ale i dlatego, że kryły w sobie wiele gorzkiej prawdy, przez długie lata nie potrafiłam jej tego wybaczyć .
2015-11-20
Pani Halinka, z nieco smutnym uśmiechem na ustach, mówi o sobie, że ma słodko-gorzkie życie. Dosłownie i w przenośni. Kiedy miała 12 lat zmarła jej mama.
– Pamiętam, że dość długo miałam do niej okropny żal; że odeszła, że mnie i tatę tak nagle zostawiła. Chyba nie do końca zdawałam sobie wówczas sprawę z tego, co się właściwie wydarzyło, ale pamiętam słowa, które podsłuchałam niechcący na obiedzie, w dniu pogrzebu mamy. Brzmiały okrutnie. Jeden z moich wujków powiedział wówczas o mojej mamie: „Ela zmarła na własne życzenie”. Teraz myślę, że to z powodu tamtych słów, ale i dlatego, że kryły w sobie wiele gorzkiej prawdy, przez długie lata nie potrafiłam jej wybaczyć .
Pani Halinka pamięta mamę, jako osobę piękną, ciepłą, uroczą i… bardzo smutną.
- Mama była kobietą bardzo wykształconą; skończyła kilka fakultetów, miała doktorat z chemii, jeździła na międzynarodowe konferencje, pragnęła robić habilitację,. Tata był z niej bardzo dumny i nieraz śmiał się, że nie dorasta jej do pięt. Podobno kiedyś była duszą towarzystwa. Ale ja nie pamiętam tych czasów. Kiedy przyszłam na świat – jako długo wyczekiwana jedynaczka – u mojej mamy wykryto ciężką postać cukrzycy. Właściwie do dziś nie wiem dlaczego w moim domu prawie nigdy się o tym nie mówiło, traktując tę chorobę jako coś wstydliwego, coś, co należało ukrywać przed całym światem. Nawet ja dopiero po śmierci Mamy dowiedziałam się, na co właściwie była chora i że to ona wymogła na tacie, aby nikt się o tym nie dowiedział. Może gdyby nie to dziwne życzenie mojej mamy, nie utraciłabym jej tak wcześnie.
Nie wiadomo, co zaważyło na takim podejściu Pani Elżbiety do swojej choroby. Jakby starała się wyprzeć ze swej świadomości sam fakt jej istnienia. Dość, że leki, które zażywała leżały zamknięte na wysoko umieszczonej szafce łazienkowej, do której nikt oprócz niej nie miał dostępu. Nigdy też nie zażywała ich w czyjejś obecności - nawet męża lub córki. Pani Halinka nie wie nawet, czy matka zażywała je regularnie. Po śmierci żony ojciec przyznał się, że wbrew jej życzeniom, kiedy choroba nabrała rozpędu, a jej skutki mogły być bardzo katastrofalne, poinformował o niej wspólną znajomą, jedną ze współpracownic żony. Pani Elżbieta czuła się tym faktem tak bardzo dotknięta, że przez dwa tygodnie nie rozmawiała z mężem.
- Pewnego razu koleżanka mamy z laboratorium zauważyła, że zaczyna się jej dziwnie„plątać” język – mówiła bardzo wolno, reagowała z opóźnieniem… Jakimś cudem, mimo oporów Mamy, udało się namówić ją do przyjęcia insuliny. Oczywiście inni współpracownicy z czasem również zorientowali się o co chodzi i choroba Mamy stała się „tajemnicą poliszynela”. Wszyscy nadal udawali, że o niczym nie wiedzą, ale od tej pory, tak dyskretnie jak było to możliwe, czuwali nad nią. Ponieważ mama ukrywała swoją chorobę, nigdy nie zdołali podglądnąć, czy zażyła leki, czy też nie, a ponieważ lubiła zostawać w pracy dłużej niż inni, wyznaczyli sobie "dyżury", tak, aby ich szefowa nigdy nie została w laboratorium sama. Dzięki temu przynajmniej raz uniknęła śmierci. Którejś z koleżanek udało się osłabić jej upadek z wysokiego laboratoryjnego krzesła i na czas wezwać karetkę pogotowia.
Ale tamtego dnia wszystkie okoliczności jakby sprzysięgły się przeciwko Pani Elżbiecie. Prawdopodobnie nie zażyła leku wychodząc z domu. Także w torebce, którą miała ze sobą w pracy nie znaleziono później żadnych dowodów na to, że miała insulinę przy sobie. Na dodatek „przegoniła” koleżankę, która tego dnia miała „dyżurować”, twierdząc, że za chwilę również wychodzi z laboratorium. Portier potwierdził, że Pani Elżbieta rzeczywiście niecałą godzinę później opuściła Instytut. Gdy wróciła do domu, męża ani córki jeszcze nie było. Jak zwykle w piątki odbierał on córkę ze szkoły, później pojechali zrobić zakupy na cały tydzień dla własnej rodziny i dla chorych teściów, no i wypadało trochę u nich posiedzieć. Kiedy wrócił wraz z córką do domu, Pani Elżbieta leżała na podłodze, na progu łazienki. Była w śpiączce. Tym razem nie udało się jej uratować.
- Niejeden raz zadawałam sobie pytanie: dlaczego? Czy nie dość nas kochała? No bo dlaczego tak wykształcona osoba, zachowywała się aż tak nieodpowiedzialnie? Przecież z cukrzycą można żyć wiele lat! Dziś staram się już tego nie roztrząsać. Myślę, że nadszedł czas, abym przebaczyła jej to, że odebrała mi siebie wtedy, gdy jej najbardziej potrzebowałam. Staram się tylko nie popełnić jej błędu. Tak się złożyło, że mój syn od dzieciństwa również jest diabetykiem. Wraz z mężem robiliśmy wszystko, aby nauczył się żyć ze swoją chorobą – dla siebie, dla nas, dla swojej przyszłej żony i dzieci. Bo życie nigdy nie należy tylko do nas. To cenny dar, niezależnie od krzyża, jaki zawsze – tak czy inaczej – mu towarzyszy. Dar, który trzeba pielęgnować.