Życie z blizną
Dzięki wielkiemu zaangażowaniu i ogromnej wiedzy medycznej pewnej lekarki, udało się uratować życie mojemu Tacie. Utracił jednak jedno płuco a jego plecy na zawsze „ozdobiła” wielka blizna. Ta blizna stała się symbolem tego wszystkiego, co utracił zarówno on, jak i cała nasza rodzina. Ale i symbolem tego, że dzięki Bogu i ludziom udało nam się przetrwać.
2016-04-01
Gruźlicę nazywano kiedyś chorobą biedaków. Choć moja rodzina nie należała wtedy ani do bogatych, ani też do tak biednych, by potwierdzić tę tezę, to jednak ta straszna choroba odcisnęła na niej swoje niezatarte piętno. Moi rodzice pochodzili z dwóch bardzo odmiennych i odległych światów. Tata był nieco melancholijnym repatriantem z Wilna, mama – energiczną Ślązaczką. Zawsze mnie zastanawiało, jak dwoje tak odmiennych ludzi w ogóle mogło się odnaleźć i pokochać. A jednak. Zapewne tak jak wielu młodym ludziom planującym wspólną przyszłość wydawało im się, że oto rozpoczynają swoją bajkę. Podobno Tata miał ambicję, aby samodzielnie utrzymywać swą rodzinę i pragnął, aby jego żona nigdy nie musiała pracować zawodowo. Mama nie miała nic przeciwko takiemu rozwiązaniu i była przekonana, że będzie mogła spokojnie wychowywać dzieci, którymi Bóg zechce ich w przyszłości obdarzyć, dbać o męża no i pełnić honory pani domu. Wszystko wskazywało na to, że tak właśnie będzie. Pierwszych kilka lat zakłócało im tylko ciągle niespełnione marzenie o domu pełnym dzieci, ale i to miało się wkrótce zmienić. Urodziłam się w piątym roku ich małżeństwa, a moi rodzice nie posiadali się ze szczęścia. Dwa lata później na świat przyszedł mój brat. Niestety, radość z faktu jego narodzin przyćmiła ciężka choroba synka. Zanim mój brat ukończył pierwszy rok życia przeszedł ciężkie zapalenie opon mózgowych, które zaowocowało znacznym opóźnieniem umysłowym, wadą wzroku i mowy. Na domiar złego, wkrótce także mój Tato zaczął podupadać na zdrowiu. Początkowo, przez dłuższy czas dokuczał mu tylko kaszel o różnym stopniu nasilenia i sporadyczne bóle w okolicy klatki piersiowej. Kiedy jednak na chusteczce zauważył krew, stało się jasne, że jest poważnie chory. W latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku gruźlica stanowiła znaczny problem społeczny. Nierzadko też kończyła się śmiercią pacjenta. Domyślam się, co musieli czuć moi rodzice: dwójka malutkich dzieci, które trzeba jak najszybciej odizolować od prątkującego ojca, i nasza mama: tak nagle osamotniona, bez jakichkolwiek zawodowych kwalifikacji i perspektyw. Bajka nieodwracalnie skończyła się. Ratunkiem dla naszej rodziny stali się wówczas dobrzy, kochający dziadkowie. Okazało się, że stan naszego taty był poważny, a jego życie naprawdę zagrożone. Nie wystarczała terapia farmakologiczna, zmiana diety, ani nawet dłuższy pobyt w klimacie odpowiednim dla osób chorych na gruźlice płuc. Konieczna była operacja, której wynik w tych latach bywał zwykle jedną wielką niewiadomą. Dzięki zaangażowaniu i ogromnej wiedzy medycznej pewnej lekarki, do której wdzięczność do dziś noszę w moim sercu, udało się uratować życie mojemu Tacie. Utracił jednak jedno płuco a jego plecy na zawsze „ozdobiła” wielka blizna. Ta blizna stała się symbolem tego wszystkiego, co utracił zarówno on, jak i cała nasza rodzina. Ale i symbolem tego, że dzięki Bogu i ludziom udało nam się przetrwać.
Po operacji tato musiał przez rok przebywać w zakopiańskim sanatorium. Wyobrażam sobie jak dokuczała mu samotność i utrata bliskości ze swoją żoną i dziećmi. Mama co jakiś czas, kiedy tylko mogła zostawić nas na parę dni pod opieką dziadków, odwiedzała go tam lub liczyła dni od jednej takiej wizyty do drugiej. Kiedy wreszcie tato mógł powrócić do domu okazało się, że nie będzie mógł pracować i jak do tej pory zarabiać na utrzymanie swojej rodziny. To był dla niego wielki cios, który jeszcze bardziej pogłębił jego wrodzoną melancholię. Z wczesnych lat dzieciństwa zapamiętałam go jako człowieka bardzo małomównego, jakby niepewnego siebie i… smutnego. Te rzadkie chwile, kiedy bywał radosny, były dla nas wszystkich wspaniałym świętem.
Po jakimś czasie Tacie udało się w końcu podjąć pracę na pól etatu i za liche wynagrodzenie, które, choć nie wystarczało na zaspokojenie podstawowych potrzeb naszej rodziny, nieco podbudowało jego samoocenę. Mama oczywiście także musiała podjąć pracę, która z uwagi na brak kwalifikacji zawodowych była równie nieopłacalna. W tamtym czasie bez pomocy materialnej ze strony jej siostry i szwagra w ogóle nie dalibyśmy rady przeżyć. Zarówno Tato, Mama jak i my – dzieci przez całe lata musieliśmy regularnie poddawać się rentgenowskim prześwietleniom płuc a moje dzieciństwo znaczone było corocznymi, wielotygodniowymi pobytami w prewentoriach. Nie wszystkie z nich dobrze zapamiętałam. Zwłaszcza z pierwszych lat mojego życia do dziś w mojej pamięci pozostało wszechogarniające uczucie samotności i tęsknoty za rodzicami, dziadkami, bratem…
A bywało jeszcze gorzej. Tato co jakiś czas musiał stawiać się przed komisją lekarską orzekającą w sprawie jego uprawnień inwalidzkich. Po jednej z takich komisji – choć stan jego zdrowia nie uległ zmianom, ani wycięte płuco przecież nie odrosło, odebrano mu niewielką, żeby nie powiedzieć „głodową” rentę i uznano za... zdolnego do pracy. I tu zaczęła się prawdziwa gehenna. Brak choćby skromnej renty zmusił tatę do szukania pracy, a pracy nie mógł otrzymać, bo natychmiast po wstępnym badaniu lekarskim niezbędnym do zatrudnienia, lekarze uznawali zgodnie, że... nie nadaje się do żadnej pracy. I tak koło się zamykało. To był krytyczny okres dla całej naszej rodziny. Tato zamknął się w sobie i niestety – czasem sięgał po butelkę, która – choć doraźnie – pozwalała mu na jakiś czas zmniejszyć swoją frustrację. To były najboleśniejsze chwile mojego życia. Myślę, że było tak również dlatego, iż zawsze odczuwałam z tatą ogromną bliskość duchową: mieliśmy podobne usposobienia i zamiłowania. Jako dziecko nie wszystko jeszcze rozumiałam, ale jedno wiedziałam napewno – mój tato bardzo cierpiał, a my nic na to nie mogliśmy poradzić. Sytuacja poprawiała się, kiedy tacie udawało się znaleźć jakąkolwiek pracę – introligatora, portiera lub ajenta w kiosku z prasą. Z uwagi na stan zdrowia nie mógł już marzyć o zawodowej pracy w swojej ukochanej pracowni fotograficznej, więc rekompensował to sobie nocnymi godzinami spędzonymi w domowej ciemni, gdzie często mu towarzyszyłam i wraz z nim podziwiałam cuda dziejące się na fotograficznej błonie.
Myślę, że tato do końca nie pogodził się z faktem, że nie mógł – tak jak to sobie zaplanował na początku – należycie zaopiekować się swoją żoną i rodziną. Jednak z czasem coraz łatwiej znajdował ujście dla swoich rozlicznych talentów, a jego samopoczucie zdawało się poprawiać. Zwłaszcza po naszej – mojej i brata – wczesnej Komunii świętej oboje z mamą bardzo zbliżyli się do Boga i zaangażowali w życie parafii. Tato wykorzystywał swój wrodzony talent plastyczny i introligatorski przez lata przygotowując dla kolejnych pokoleń dzieci wczesnokomunijnych książeczki do nabożeństwa. Własnoręcznie, a w ostatnim roku życia przy moim skromnym udziale, z niezwykłą dokładnością wykonywał do nich piękne, barwne ilustracje, a także – bez jakiegokolwiek sprzętu introligatorskiego – zajmował się ich profesjonalną oprawą. Wykonał też szereg pomysłowych ozdób liturgicznych na rozmaite święta parafialne, zaś stroje czy maski na nasze przedszkolne lub szkolne bale nie miały sobie równych.
Chociaż nigdy nie mieliśmy tego, o czym dla nas marzył mój Ojciec i choć zapewne on sam tak na to nie patrzał, choroba taty miała także swoje dobre strony. W przeciwieństwie do wielu rówieśników, mogliśmy ze swoim ojcem spędzić dużo więcej czasu niż inne dzieci, na naszych szyjach nie musiały pobrzękiwać klucze do pustego mieszkania, a po przyjściu do domu czekał na nas skromny, ale zawsze ciepły i smaczny posiłek.
Kiedy odszedł, miał zaledwie 49 lat. Lekarz, który go odwiedzał podczas jego ponad półrocznego umierania nie mógł ukryć zdziwienia, że jedyne płuco mojego taty tak długo i wspaniale – w porównaniu z innymi organami –podtrzymuje jego życie, ale też – niestety – przedłuża bolesną agonię. A mnie do dziś nie opuszcza przekonanie, że do rozwijającego się nowotworu w znacznym stopniu przyczynił się stres, w którym Tato żył przez wiele lat, i który – choć tak usilnie starał się przed nami ukrywać – wywarł też wpływ na życie całej naszej rodziny.
Choć gruźlica nie jest dziś tak powszechna jak bywało to dawniej, nie powinno to uśpić niczyjej czujności. Ta ciężka choroba może dopaść każdego z nas. Najbardziej jednak podatne na jej atak są dzieci pomiędzy 10. a 15. rokiem życia, osoby w podeszłym wieku, niedożywione (także z powodu częstego stosowania diet odchudzających), diabetycy, cierpiący na wrzody żołądka i dwunastnicy, palacze, a także osoby nadużywające alkoholu oraz narkomani. I choć wydawało się, że gruźlica została już pokonana, od pewnego czasu znów rośnie liczba nowych przypadków choroby. Nie wolno zapominać, iż mimo że można ją całkowicie wyleczyć, każdego roku w Polsce umiera na nią około 1000 osób.