Wołam dla nich o Miłosierdzie Boże
Z Marią Urszulą Łyczko – pielęgniarką rozmawia Cezary Sękalski.
2016-06-01
Jak to się stało, że pracuje pani jako pielęgniarka?
Jako piętnastoletnia dziewczyna nie wiedziałam, co chciałam robić w życiu. Moja starsza siostra była pielęgniarką i zapragnęłam też pójść taką drogą. Podobał mi się pielęgniarski strój, biały fartuszek, czepek... Do końca jednak nie wiedziałam, na jaką ścieżkę wchodzę. Ukończyłam pięcioletnie liceum medyczne.
A w którym momencie praca ta okazała się powołaniem?
Kiedy weszłam na ścieżkę wiary. Zaczęło się to od udziału w rekolekcjach pod hasłem: „Nie bój się zawierzyć swego życia Maryi!” Potem pojechałam do Sióstr Zawierzenia na rekolekcje ignacjańskie. Wtedy zaczynałam rozumieć, że to, co robię, jest służeniem Panu Jezusowi w chorych i cierpiących. Kiedyś moja kuzynka, która mieszka w Paryżu, powiedziała mi, że bardzo zazdrości mi, że pracuję wśród chorych. Zaczęłam się nad tym zastanawiać i dopiero po swoim nawróceniu, zrozumiałam, że jest to szczególna łaska. Zrozumiałam, że to, iż pracowałam na Oddziale Intensywnej Terapii, nie jest przypadkiem. Kiedy zawierzyłam swoje życie Matce Bożej, zaprosiłam Ją do swojego życia i zaczęłam czynić wszystko z Nią i przez Nią, na zasadzie niewoli, w którą się oddałam, wszystko okazało się wielką łaską i czymś pięknym.
A wcześniej uprawianie zawodu pielęgniarki z czym się pani kojarzyło?
Miałam rodzinę, małe dzieci, a do pracy chodziło się z poczucia obowiązku. Pamiętam, że złościło mnie, kiedy miałam za dużo pracy. Na intensywną terapię często pacjentów przywoziło pogotowie znienacka i trudno było się na to przygotować. Czasem mnie to denerwowało, że zaczyna się kolejny trud, a ja nie bardzo jestem na to gotowa. Po nawróceniu nastąpiła zmiana mojej świadomości, bo odkryłam, że jeśli na mój oddział trafia jakiś człowiek, to nie ma w tym przypadku, za tym idzie łaska Pana. Odtąd niemal odruchowo na widok każdego nowego pacjenta z mojego serca płynęła modlitwa: „Panie Jezu, oddaję Ci tę duszyczkę, zanurzam ją w Twojej krwi, w Twoich ranach, w Twoim miłosierdziu...” Czułam, jakby ci ludzie byli przysyłani nie tylko do interwencji medycznej, ale i do modlitwy, i duchowego zaopiekowania.
Jak zaczęła się pani praca na tym oddziale?
Na Oddział Intensywnej Terapii trafiłam w wieku trzydziestu pięciu lat i musiałam wszystkiego uczyć się od początku. Praca z nieprzytomnymi pacjentami pod respiratorami była dla mnie bardzo trudna. Już na drugim dyżurze umarł mi pierwszy pacjent, więc od razu zderzyłam się z nową rzeczywistością. Podjęłam jednak to wyzwanie, mimo że było to dla mnie jak rzucenie się na bardzo głęboką wodę. Nie czułam się pewnie, ale miałam w sobie determinację i nadzieję, że muszę sobie z tym poradzić.
Jakie obawy towarzyszyły pani w tej pracy na początku?
Przede wszystkim trudne było obcowanie ze śmiercią. Trzeba było w każdej chwili być gotowym na interwencję. Pacjenci byli nieustannie monitorowani i kiedy okazywało się, że komuś spada tętno, natychmiast trzeba było podejmować reanimację. Wszystko to wiązało się z nieustanną huśtawką emocjonalną. Bywało spokojnie, a za chwile zaczynało się coś dziać i trzeba było być w pełnej gotowości. Wcześniej pracowałam jako pielęgniarka środowiskowa, chodząc od pacjenta do pacjenta, potem w przychodni i była to praca przewidywalna. Sama mogłam ustalać sobie rytm i styl pracy. Oddział to była dla mnie nowa rzeczywistość, która wiązała się z dużym trudem. Na Oddział Intensywnej Terapii trafiają przede wszystkim osoby w stanach zagrożenia życia np. NZK (nagłe zatrzymanie krążenia), po urazach wielonarządowych, z niewydolnością oddechową pooperacyjną itp. Wszyscy oni zwykle byli nieprzytomni i wymagali sztucznej wentylacji i specjalistycznych leków kardiologicznych. Z perspektywy osoby wierzącej miałam świadomość, że ludzie ci dostali od Pana Boga czas. Ile go dostali, to była tylko kwestia obfitości łaski. Zdarzało się, że żyli jeszcze miesiąc, półtora, a zdarzało się, że było to jedynie kilka godzin... Dla mnie był to czas, aby – oprócz działań medycznych – nad takim człowiekiem się pomodlić. Kiedy pacjent trafiał na oddział o różnej porze dnia lub nocy, ja wiedziałam, że został przysłany… Od pierwszego kontaktu w moim wnętrzu pojawiała się modlitwa: „Panie Jezu, oddaję Ci tę duszyczkę...” Powierzałam ją Bożemu miłosierdziu. W dzienniczku św. Faustyny czytałam zapewnienia Pana Jezusa, że jeśli koronka do Miłosierdzia Bożego będzie odmawiana przy osobie umierającej, to ta dusza nie zginie, więc w słowach tych odkryłam także swoją misję duchową na tym oddziale. Były one dla mnie budujące, wzruszające i dające mi siłę do tego, żeby rzeczywiście przeżywać każdy dyżur i wypełniać swoje obowiązki na chwałę Bożą.
Miała pani jakieś poświadczenia wysłuchanych modlitw?
Miałam raz pacjentkę, która trafiła do nas z sepsą i pamiętam, że kiedy ją przywieziono, stan jej był naprawdę tragiczny. Miała ciśnienie 50/20mmHg. Była to moja ostatnia nocka przed pójściem na urlop. Modliłam się wstawienniczo nad tą pacjentką. Dyżur się skończył i zniknęłam na dwa tygodnie. Kiedy wróciłam, weszłam do dyżurki i zobaczyłam, jak ktoś macha do mnie z izolatki. To była ta pacjentka. W pewnym momencie stan jej zdrowia zaczął się poprawiać. Na sali okazało się, że jest nawet w kontakcie słownym. Widziałam wielką łaskę, jaka spłynęła na tę osobę. Wiem, że modliła się za nią również rodzina, a lekarze i pielęgniarki mówili, że jej powrót do zdrowia był cudem. Po kilku miesiącach pacjentka przyszła na oddział, aby nam podziękować za opiekę, przytuliła mnie i podziękowała za modlitwę. Słowa, które do mnie powiedziała, były dla mnie pieczęcią i potwierdzeniem, że tamta moja modlitwa była wysłuchana. Miałam poczucie, że Pan Bóg okazał wtedy miłosierdzie przez moc modlitwy wstawienniczej.
W Polsce mieliśmy już pierwszy proces, jaki wytoczył niewierzący pacjent kapelanowi za to, że ten dokonał namaszczenia chorych, mimo że nie miał pewności co do woli chorego, gdyż ten był nieprzytomny. Nie obawia się Pani negatywnych reakcji na Pani modlitwę za chorych?
Miałam kiedyś dylemat, czy mogę błogosławić i czynić znak krzyża na czole pacjenta. Zapytałam o to kapłana i poradził mi, żebym tego nie robiła, kiedy nie wiem, czy dana osoba jest wierząca, czy nie. Natomiast co do modlitwy za chorych mam przekonanie, że Pan Jezus umarł za każdą osobę i pragnął zbawienia dla każdego człowieka, więc wewnętrzne pragnienie wstawiania się i modlitwy za chorych przyjmuję jako charyzmat. Ktoś modlił się kiedyś słowami: „Panie spraw, aby z tych, których mi dajesz nikt, nie zginął” i dla mnie ta modlitwa jest szczególnie bliska. Pacjenci przeważnie są nieprzytomni, a troska o nich – medyczna i duchowa – jest silniejsza ode mnie. Wołam dla nich o Boże Miłosierdzie. Mam natomiast świadomość, że bez zgody pacjenta albo rodziny nie można udzielać sakramentu namaszczenia chorych. Zawsze więc delikatnie pytałam kogoś z bliskich, czy chory jest osobą wierzącą i czy państwo rozważali poproszenie kapłana. Zazwyczaj rodzina chętnie korzystała z takiej sugestii i zapraszała księdza. Nie było w tym lęku, a była miłość i troska o duszę pacjenta.
Nie spotykała się Pani z taką reakcją: – Proszę się za mnie nie modlić! Jestem osobą niewierzącą!
Zwykle pacjenci byli nieprzytomni. A kiedy rodzina poprosiła o sakrament namaszczenia chorych, nieraz widziałam, jak w kierunku chorych płynęły łaski. Bywało, że ten sakrament podnosił ich i dodawał im sił by powrócili do zdrowia. Bywało też, że w swoim czasie odchodzili. Pamiętam pacjenta ze schorzeniem SLA (Stwardnienie zanikowe boczne), którego podczas toalety zapytałam, czy się za niego pomodlić. Kiwnął przecząco głową. To utkwiło mi w pamięci. Pamiętam jeszcze starszego pana, który miał problemy z oddychaniem, był niespokojny. Po południu przyszedł do chorych ksiądz kapelan, zapytałam więc tego pacjenta, czy też chciałby skorzystać z posługi kapłana. – Nie, nie – odpowiedział i dodał: – Jeszcze nie… A tej nocy zmarł. Miałam za to wiele innych, pozytywnych doświadczeń. Jedna z pacjentek leżała na ginekologii w ósmym miesiącu ciąży i nagle nastąpiło u niej zatrzymanie krążenia, toteż trafiła na nasz oddział po wcześniejszej reanimacji i cesarskim cięciu. Przywieziono ją do nas nieprzytomną, można powiedzieć, że w stanie beznadziejnym. Na prośbę męża otrzymała sakrament namaszczenia chorych. Zamówiono Msze św. z prośbą o zdrowie. Ja z także modliłam się za chorą. Mam taki zwyczaj nucenia pieśni: „Ave Maryja”, kiedy pacjenta myję, albo wykonuję przy nim wymagane czynności. Po kilku tygodniach chorej zaczęły wracać odruchy: zaczęła ruszać nogą, ręką i powolutku dochodziła do siebie. Po pewnym czasie można ją było odłączyć od respiratora. Wreszcie przyszedł moment, kiedy odzyskała przytomność i mogła mówić. Kiedy przyszłam na nockę, koleżanka, która schodziła z dyżuru, powiedziała do mnie: – Czy ty słyszałaś, co opowiada chora? Poszłam więc do pacjentki zaciekawiona, a ona mówi: – Wszyscy pytają mnie siostro, co działo się ze mną podczas śpiączki. A ja im opowiadam, że czułam, że jestem pogrążona w wielkich ciemnościach i atakowały mnie jakieś straszne maszkary. W pewnej chwili zaczęłam słyszeć śpiew. Ten śpiew zaczął mnie wywoływać z moich ciemności, rozjaśniał je i dawał mi siłę do tego, by otworzyć oczy i zobaczyć, kto śpiewa. Kiedy pojawiał się ten śpiew, wszystko, co mnie wcześniej atakowało, uciekało. Chciałam siostrze bardzo podziękować… Wtedy uświadomiłam sobie, jaka jest moc orędownictwa Matki Bożej.
Jak zachować równowagę między profesjonalizmem pielęgniarki i potrzebą dawania chrześcijańskiego świadectwa o swojej wierze?
W pracy trzeba przede wszystkim rzetelnie wykonywać swoje obowiązki. Jeśli bowiem wchodzimy w środowisko, które nie chce słuchać o wierze i o Bogu, to musimy swoją postawą świadczyć o tym, że Bóg jest miłością i miłosierdziem. Moi współpracownicy widzieli, że jestem osobą wierzącą i praktykującą, jeżdżę na pielgrzymki itd. Nie kryłam się z tym, że jestem chrześcijanką. Z drugiej jednak strony nigdy nie narzucałam się ze swoją religijnością.
Czy nie było tak, że dzięki konsekwentnej i transparentnej postawie pani religijność zaczęła być także traktowana jako potencjał w kontakcie z chorymi?
Na początku doświadczałam dużo przykrości. Czasem zdarzało się, że w rozmowach przy mnie był atakowany Kościół. Natomiast z czasem moje starania, aby oprócz zwykłej pomocy medycznej, zadbać także o sferę duchową chorego, zaczynały budzić respekt. Czasami byłam prowokowana przez lekarzy czy ordynatora do rozmów na temat wiary. W takich kontaktach nieraz odkrywałam u moich rozmówców głód Boga. Jeden z kolegów lekarzy powiedział mi kiedyś: – Chciałbym poczuć wiarę tak, jak ty ją czujesz…
Czego nauczyła Panią praca na tamtym oddziale?
Tam doświadczyłam tego, że Bóg jest miłosierny i kocha każdego człowieka. Każdemu daje czas i to tyle, ile potrzeba. Jeśli człowiek zawierzy Bożemu Miłosierdziu i nawet będzie na etapie odchodzenia, to Pan Bóg postawi przy nim taką osobę, która pomoże mu przejść na drugą stronę. Doświadczyłam łaski orędownictwa Matki Bożej i teraz także we wspólnocie Odnowy w Duchu Świętym służę modlitwą wstawienniczą i widzę nieraz owoce tej modlitwy. Widzę, że Pan Bóg działa w czasie i każdemu daje ten czas. I jeśli człowiek zawierzy się Bogu Miłosiernemu, to Pan Bóg nie opuści go i do końca będzie przy nim.