Kartka dla Pani Doktor
Podobno w ciągu kilku ostatnich lat życia doktor Marianny nie było tygodnia, aby nie otrzymała listu lub kartki z pozdrowieniami od któregoś z wdzięcznych pacjentów lub jego rodziców. Ja moją dzisiejszą „kartkę” do niej wyślę podczas wieczornej modlitwy.
2016-10-14
Dość często odwiedzam „mój” cmentarz. Mówię o nim „mój”, bo spoczywają tu doczesne szczątki najbliższych mi ludzi. Ale oczywiście nie tylko ich. Jakieś 8 lat temu, spacerując cmentarnymi alejkami, na jednym z nagrobków przeczytałam imię i nazwisko człowieka, które zapadło mi w pamięć, choć wcale tego nie pragnęłam. Należało do pewnego lekarza – ginekologa i położnika, o którym wolałabym nie pamiętać. Od tamtej pory minęło już ponad 30 lat. Spodziewałam się wówczas mojego 3 dziecka. Pierwsze badania krwi podczas rutynowego badania wykazały, że mogę być nosicielem żółtaczki. Kolejne potwierdziły, że mój HBS jest dodatni. Przedstawiając wyniki badań lekarzowi, którego przez wiele lat obdarzałam zaufaniem, ponieważ bezproblemowo „prowadził” mnie przez poprzednie ciąże, nie spodziewałam się słów, które usłyszałam. Uniósłszy głowę znad kartoteki, lekkim, prawie żartobliwym tonem, z dobrotliwym uśmiechem na ustach, powiedział, tak jakby stwierdzał postanowiony już fakt: „No to usuwamy”. Byłam tak zszokowana, że nawet nie zareagowałam tak, jak powinnam, tylko stałam, jakbym przykleiła się do posadzki. Nie wiem jak zrozumiał moje milczenie, w każdym razie zaczął mi wyliczać, jakie to niebezpieczeństwa grożą mojemu dziecku, gdy nie zgodzę się je… zabić. Na końcu powiedział coś, co w jego przekonaniu miało pewnie utwierdzić mnie w „jedynej słusznej decyzji”: „No przecież ma już Pani dwójkę dzieci…”. Te słowa bardzo mną wstrząsnęły, ale tylko pomyślałam: „Panie doktorze, gdyby Bóg uznał, że na świecie żyje już zbyt wielu ludzi, Pan by się pewnie nie urodził”. Głośno powiedziałam tylko jedno słowo: „Nie”. Wyszłam i nigdy więcej nie przekroczyłam progu tego gabinetu. Przez całą ciążę, pamiętając o „groźbach” tamtego lekarza, oczywiście bardzo się lękałam o zdrowie i życie mojego dziecka. Ale nic złego się nie stało. Okazało się, że wystarczył tylko odpowiedni zastrzyk zaaplikowany synkowi tuż po urodzeniu i rezygnacja z karmienia go piersią. I pomyśleć, że alternatywą było… zabicie mojego dziecka!
Wspomniałam o tym moim niemiłym doświadczeniu z lekarzem w tle w kontekście cmentarza, bo to tam doznałam pewnego olśnienia. Nie wiem, jaki był dalszy przebieg jego zawodowej kariery. Nie wiem czy i ilu jeszcze kobietom zaproponował takie „ostateczne rozwiązanie”, nie wiem czy sam przeprowadzał podobne „zabiegi”. Nie wiem tego. Ale wtedy, 8 lat temu, postanowiłam się za niego modlić. Robię to za każdym razem, gdy jestem na cmentarzu i staram się pamiętać o nim w modlitwie także przy innych okazjach. Modlę się także za innych „moich” lekarzy; tych, którzy przewinęli się przez moje życie, zwłaszcza w ostatnich kilku latach; tych których postrzegałam jako lekarzy „z powołania”, ale i takich, których określiłabym co najwyżej mianem mniej lub bardziej dobrych „rzemieślników”.
Osobą w białym kitlu, którą szczególnie polecam Bogu w moich modlitwach jest pani doktor Marianna. Była matką mojej koleżanki z ławy szkolnej. Pracowała w przychodni, do której chodziłam z wszystkimi swoimi dziećmi. Była dość… specyficzną osobą. Potrafiła być bardzo oschła, a nawet nieprzyjemna w kontaktach z dorosłymi – rodzicami czy dziadkami przyprowadzającymi jej swoje pociechy. Bez ogródek wytykała nam błędy żywieniowe, jakie popełniamy, gotując dla naszych dzieci. Niejedna matka czy babcia usłyszała sporo gorzkich słów na temat „przegrzewania” dzieci, tuczenia ich czy niedostatecznej dbałości o ich kręgosłupy. Ale kiedy zaczynała zajmować się dziećmi, na jej surowej twarzy pojawiał się piękny uśmiech, jakby nagle stawała się zupełnie inną osobą. Potrafiła każde, nawet bardzo nieprzyjemne badanie, zamienić dla malucha w niezłą zabawę. Obdarowywała drobnymi prezencikami swoich małych pacjentów. Pozwalała im posłuchać bicia własnych serduszek, przecierać watą fikcyjną ranę na swojej ręce czy pukać lekarskim młoteczkiem po swoim kolanie. Z jej gabinetu mali pacjenci zawsze wychodzili uśmiechnięci. Prywatnie wiedziałam o niej coś, czego nie wiedziała większość z odwiedzających ją w gabinecie pacjentów czy ich rodziców. Doktor Marianna była kiedyś ginekologiem i położnikiem. Jako młoda lekarka pracowała w klinice na oddziale ginekologiczno-położniczym. I choć zawsze czuła się powołana do tej pracy, swój zawód wykonywała jedynie przez 7 miesięcy. Do czasu, aż dostała pierwsze polecenie wykonania aborcji u jednej z pacjentek. To były czasy, gdy jeszcze nie było mowy o „klauzuli sumienia”. Młoda lekarka jeszcze tego samego dnia została „przykładnie” ukarana dyscyplinarnym zwolnieniem z pracy za „niesubordynację i rażące zaniedbywanie swoich obowiązków”. Przez kilka lat nie potrafiła znaleźć pracy. Ten czas wykorzystała na wychowywanie własnych dzieci i dalsze studia, dzięki którym podjęła później pracę jako pediatra.
Przy okazji pisania tego tekstu skontaktowałam się z jej córką, Alą. Myślałam o odwiedzeniu i rozmowie z jej Matką. Niestety, kilka miesięcy temu Pani Marianna zmarła w szpitalu w Szkocji, gdzie jej syn zabrał ją na leczenie. Podobno w ciągu kilku ostatnich lat nie było tygodnia, aby nie otrzymała listu lub kartki z pozdrowieniami od któregoś z wdzięcznych pacjentów lub ich rodziców, choć już od wielu lat nie praktykowała. Ja moją dzisiejszą „kartkę” do niej wyślę podczas wieczornej modlitwy.