W kolejce po cud
Tam u stóp Maryi zrodziło się we mnie przekonanie, że to, co nam się przytrafia, jest najbardziej udanym podarunkiem od kochającego Boskiego Ojca, najlepszym, jakiego potrzebujemy, nawet gdyby nam się w pierwszej chwili nie spodobał, wydawał niepotrzebny czy nie na czasie.
2017-02-24
Pani Małgorzata wraz z mężem Michałem i najmłodszym z synów – 39-letnim Karolem dopiero niedawno, zaledwie 2 lata temu, przeprowadzili się do dużego miasta. Dotąd mieszkali na jednej z podkarpackich wiosek. Oboje są już na rolniczej emeryturze, a kiedy odsprzedali ostatni kawałek ziemi i swój skromny dom sąsiadom, córka ściągnęła ich bliżej siebie, żeby w razie konieczności zająć się już trochę niedomagającymi rodzicami i bratem. Bo syn Pani Małgorzaty od 9 lat jest w śpiączce. Lekarze nie dają im żadnych nadziei na jego wybudzenie. Od kiedy jego żona odeszła, Pani Małgorzata i pan Michał sami opiekują się synem. „Nie winię jej za to – mówi - Nie każda kobieta potrafi sobie z czymś takim poradzić” - usprawiedliwia synową Pani Małgorzata. Cieszy się, że nie są sami. Dwa bloki dalej mieszka córka a zaledwie 30 km od nich najstarszy z synów. „Teraz jest dużo lepiej. W razie czego mamy niedaleko lekarzy. Dwa razy już musieliśmy skorzystać z ich pomocy; kiedy synowi przyplątała się poważna niewydolność krążenia, a drugim razem, gdy nabawił się zapalenia płuc. W naszej wsi już by pewnie umarł, biedactwo” – mówi gładząc syna z czułością po nieco zarośniętym policzku. Pani Małgorzata jest wdzięczna lekarzom za to, że żaden nigdy nie zaproponował im eutanazji. Nie potrafi zrozumieć jak niektórzy ludzie mogą się na to decydować ani tego, jak niektórzy lekarze mają odwagę coś takiego proponować rodzicom czy dorosłym dzieciom osób chorych. „Nawet gdyby było nam jeszcze trudniej niż czasami jest, nie zamieniłabym nigdy choćby jednego tylko dnia życia syna, na może i wygodniejsze życie, ale bez niego, a za to ze świadomością, że odebrałam mu coś, co nie należy ani do mnie, ani do niego, ale jest własnością Boga.
Pani Małgorzata nie przestaje wierzyć, że Karol jeszcze do nich powróci. Kiedy 3 lata temu zabrali go wraz z mężem i starszym synem do Lourdes, przyświecała jej taka właśnie nadzieja. Ale kiedy byli już na miejscu nie miała odwagi o nic prosić. „Kiedy zobaczyłam taki ogrom ludzkiego bólu; te małe dzieci i całkiem młodych ludzi na wózkach inwalidzkich lub na łóżkach ortopedycznych, niektórych w otoczeniu swoich krewnych, ale większość w towarzystwie opiekunów z ośrodków opiekuńczych, pomyślałam, że nie mamy prawa „przepychać się” w tej kolejce po cud, że powinniśmy stanąć na końcu i ustąpić miejsca innym, którzy są w gorszej sytuacji niż my a nawet niż Karol. Karol ma przecież jeszcze nas, ma swoje kochające rodzeństwo, a oni?
Ale nie wrócili z Lourdes z niczym. „Przecież Maryja jest Matką. Która matka wypuści swe przybyłe w odwiedzimy dzieci z pustymi rękoma? Po modlitwie w Grocie Massabielskiej poczułam się nowym człowiekiem; fizycznie - jakbym znów miała 30-40 lat, ale i w moim sercu wiele się zmieniło a w głowie poukładało. Moja nadzieja na wyzdrowienie syna wcale nie osłabła, ale jednocześnie łatwiej jest mi pogodzić się z myślą, że to może nigdy nie nastąpić. Tam u stóp Maryi zrodziło się we mnie przekonanie, że wszystko, cokolwiek nam się przytrafia, jest najbardziej udanym podarunkiem od kochającego Boskiego Ojca, najlepszym, jakiego potrzebujemy, nawet gdyby nam się w pierwszej chwili nie spodobał, wydawał niepotrzebny czy nie na czasie. To zaufanie Bożym planom nie opuszcza mnie aż do dzisiaj” – przekonuje pani Małgorzata. „Dostałam jeszcze specjalny i zupełnie niespodziewany bonus” – mówi. I snuje swą smutną opowieść o ojcu, który odszedł, gdy miała 7 lat i matce -alkoholiczce, która kiedyś, w złości spowodowanej chwilowym brakiem butelki, oblała ją, wówczas jedenastoletnią dziewczynkę, wrzątkiem. Pani Małgorzata do dziś nosi blizny na swoim ciele a jeszcze większe do niedawna nosiła także w swoim sercu. „To właśnie w Lourdes, podczas Mszy świętej w Bazylice o. Pio w moim sercu wydarzył się cud. Poczułam się dziwnie wolna i spokojna. Ani śladu urazy do dawno już nieżyjących rodziców. To było naprawdę niewiarygodne, ale coś, z czym sama przez tyle lat próbowałam się bez skutku uporać, zniknęło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie pozostało nic z gniewu czy z żalu, a jedynie pragnienie przebaczenia. Przebaczyłam im, a poczułam się tak lekka, jakby to mnie przebaczono. Po powrocie do swojej parafii natychmiast zamówiłam za nich kilka Mszy świętych. To jedyny „znak”, jaki mogę im przesłać jako dowód przebaczenia”.
Pani Małgorzata nie wie, co przyniesie im przyszłość. Stara się żyć teraźniejszością, która należy do syna. Choć lekarze twierdzą, że tak nie jest, ona jest przekonana, że Karol słyszy ją, zwłaszcza wtedy, kiedy „wspólnie” się modlą.