Ma jeszcze jedno zadanie
Nowi przyjaciele Pani Marceliny nie pozostawili jej samej nawet w trudniejszych momentach życia, a zwłaszcza podczas kolejnych incydentów chorobowych, które od czasu do czasu odbierały jej chęć do życia i uniemożliwiały opiekę nad córkami. Stawali się wtedy dla niej i dla jej córeczek prawdziwa rodziną zastępczą.
2017-04-28
Pani Macelina od 5 lat jest pensjonariuszką jednego z Domów Pomocy Społecznej na Śląsku Cieszyńskim. Przedtem w tym samym Domu Pomocy pracowała jako kucharka. Jest jedną z tych osób, o których się mówi, że zawsze „mają pod górkę”. Ma 70 lat, za sobą dwa małżeństwa, 3 dzieci, z których tylko jedno utrzymuje z nią kontakt i od wielu lat cierpi na nawracające raz po raz depresje. Pierwszej z nich doświadczyła 40 lat temu, po samobójczej śmierci pierwszego męża. Została wówczas sama z trzyletnim synkiem i z tym „piętnem”, które czyniło z niej „żonę samobójcy”. Rodzina męża nie chciała przyjąć do wiadomości, że był alkoholikiem, że to nie ona, ale alkohol, popchnął go do tego ostatecznego kroku. Załamała się tak bardzo, że nie była w stanie podnieść się z łóżka, a co dopiero zająć się synkiem tak, jak należy. Sama wtedy poprosiła szwagierkę, aby chwilowo zaopiekowała się dzieckiem. Nie miała pojęcia, że już nigdy nie odzyska swego synka. Zrobiono z niej wariatkę i wyrodną matkę, która nie dość, że doprowadziła do śmierci męża, to chciała zagłodzić własne dziecko. Znaleźli się nawet fałszywi świadkowie jej rzekomego maltretowania dziecka. Nikt nie zadał sobie trudu, aby przyjrzeć się sytuacji dokładnie, nikt nie zatroszczył się o jej zdrowie, nie podpowiedział leczenia. To był najbardziej bolesny okres jej życia, który po odebraniu jej dziecka, także dla niej niemal skończył się śmiercią. Dopiero po nieudanej próbie samobójczej i życzliwości lekarki, pod której opiekę trafiła w szpitalu miejskim, do którego ją przywieziono, zdecydowała się poprosić o pomoc poleconego przez nią psychiatrę. Niestety, okazało się, że zmarły mąż od dawna nie uiszczał koniecznych opłat za niewielkie mieszkanie spółdzielcze, i z powodu ogromnych zaległości w opłatach, których nie była w stanie pokryć, musiała się wyprowadzić do mieszkania zastępczego, które niestety otrzymała w innym mieście. Do tego doszło poszukiwanie nowej pracy, więc o własnym zdrowiu nie miała już ani siły, ani czasu pomyśleć. Sądziła zresztą, że nie jest to już konieczne. Przez trzy kolejne lata nic złego się nie działo. Wystąpiła nawet na drogę sądową o odzyskanie praw do sprawowania opieki nad synem. W tym samym czasie poznała też swego przyszłego męża i po półrocznej znajomości pobrali się. Na początku wszystko układało się w miarę dobrze, choć już kilka miesięcy po ślubie spostrzegła pociąg męża do butelki. Próbowała to bagatelizować, tłumacząc sobie, że po poprzednich doświadczeniach jest pewnie zbyt przewrażliwiona. Ale miesiące mijały, mąż coraz mniej się krępował, za to coraz częściej sprowadzał do domu kumpli od kieliszka, a pijackie libacje przeciągały się aż do godzin rannych. Kiedy próbowała ingerować, kończyło się to zwykle mniejszymi lub większymi siniakami pod oczami podbitymi mężowską pięścią… W końcu wystąpiła o separację. Nie mogła dłużej ryzykować, zwłaszcza, że spodziewała się dziecka. Na szczęście, nim proces o separację doszedł do skutku, mąż sam się gdzieś ulotnił i nigdy więcej go nie zobaczyła. Dziecko Pani Marceliny wkrótce okazało się dwoma uroczymi, zdrowymi dziewczynkami. Była sama zarówno z tą swoją macierzyńską radością jak i ze zmartwieniami. Co teraz pocznie, jak sobie poradzi, czy zdoła utrzymać siebie i córeczki? A co, jeśli znów zachoruje… Dziesiątki pytań, na które nie potrafiła sobie odpowiedzieć, a które spędzały jej sen z oczu i – czuła to – mogły spowodować nawrót choroby. Nie chciała czekać na najgorsze. Odnalazła numer telefonu swojego dawnego psychiatry i zadzwoniła. Nie wiedziała, jak ma to zorganizować, z kim zostawić dzieci na czas wizyty u lekarza. Niepotrzebne się jednak zamartwiała. Pan doktor obiecał, że sam wkrótce ją odwiedził.
„Już nawet nie pamiętam, jakie środki mi wtedy przepisał, ale czułam się po nich wspaniale. Odzyskałam radość i chęć do życia. Ale z perspektywy czasu nie to okazało się najważniejsze. Podczas jednej z kolejnych wizyt obiecał skontaktować mnie z grupą Odnowy w Duchu Świętym, działającą przy sąsiedniej parafii, w spotkaniach której wspólnie z żoną również uczestniczył. Przyznam, że miałam pewne opory. Nigdy wcześniej nie byłam zbyt blisko Kościoła już nie mówiąc o przynależności do jakiejś grupy. Poszłam na spotkanie tylko dlatego, aby nie odmawiać Panu Doktorowi. Ale jak już poszłam, to jedynym moim zmartwieniem było, co zrobić, by móc wziąć udział w kolejnych spotkaniach. Ale i z tym kłopotem moi nowi przyjaciele nie pozostawili mnie samej. Zwykle sami pomyśleli by zorganizować albo kogoś ze swoich starszych dzieci, albo kogoś z dalszej rodziny, kto na czas spotkania zajął się moimi córeczkami”.
Nowi przyjaciele Pani Maceliny nie pozostawili jej samej nawet w trudniejszych momentach życia, a zwłaszcza podczas kolejnych incydentów chorobowych, które od czasu do czasu odbierały jej chęć do życia i uniemożliwiały opiekę nad córkami. Stawali się wtedy dla niej i dla jej córeczek prawdziwa rodzina zastępczą. Dzięki opiece medycznej, spokojniejszemu trybowi życia, a także opiece przyjaciół i ich modlitwie kolejne nawroty choroby nie miały już tak drastycznego przebiegu jak pierwsze. Kiedy wydawało się, ze zupełnie ustąpiły, Pania Marcelinę dotknęło kolejne trudne doświadczenie. Jedna z jej 19-letnich wówczas córek związała się z żonatym mężczyzną, a po kilku latach wraz z nim i dwójką dzieci opuściła kraj. Nigdy nie wybaczyła Pani Marcelinie ani siostrze, że próbowały odwieść ja od tego związku i zerwała z nimi kontakt. Pani Marcelina przypłaciła to jednym ze swoich najgorszych epizodów depresji i tylko cudem uniknęła wtedy śmierci. Do dziś jest to otwartą raną na jej sercu i spokojnie nie potrafi tego wspominać.
Od kilku lat Pani Marcelina mieszka w Domu Pomocy Społecznej. Decyzję o zamieszkaniu tu podjęła sama, kiedy druga z jej córek w związku z wykonywaną pracą musiała przenieść się na drugi koniec Polski. „Udało mi się wyperswadować jej, ze nie powinna zabierać mnie ze sobą. Tu jest wszystko, co znam, do czego jestem przyzwyczajona. Tu są też moi przyjaciele, moja parafia, moi lekarze, których opieki ciągle potrzebuję. Wraz z upływem lat do mojej depresji dołączyły też inne schorzenia, które sprawiły, ze jestem osoba niepełnosprawną i wymagam specjalnej opieki. Wszystko to mam tu, w miejscu, w którym przez wiele lat pracowałam i które dobrze znam. To prawda – tęsknię za córkami i za wnukami, ale przynajmniej z jedną z nich i z jej dziećmi jestem w stałym kontakcie, a kiedy tylko mogą odwiedzają mnie. Zbliżam się do schyłku mojego życia i na ten czas wyznaczyłam sobie tylko jedno zadanie. Modle się i ofiaruję swoje cierpienia za obie moje córki i ich dzieci a także za mojego syna, który właściwie mnie nie zna. Lata temu postanowiłam, ze nie będę walczyć o jego powrót do mnie. Musze przyznać, ze rodzina mego pierwszego męża, mimo krzywdy, jaką mi wówczas wyrządziła odbierając dziecko, dobrze go wychowała. Kochał ich i traktował jak rodziców, dlatego uznałam, ze nie powinnam zakłócać ani narażać na próbę tych więzi. Czuwam nad nim i jego synkiem z daleka.I tak już musi pozostać. Modle się tez za wszystkich, którzy na przestrzeni mojego życia obdarzyli mnie bezinteresowną miłością i przyprowadzili bliżej Boga”.