Radykalizm dzielonego chleba
Adam Chmielowski zrozumiał, że jeżeli chce być blisko Chrystusa, musi być blisko tych ludzi. Zrozumiał również, że nie wystarczy samo współczucie, litość, czy grosz wrzucony od czasu do czasu do czapki ubogiego.
2017-11-29
Podczas minionego roku wypowiedziano na jego temat i pod adresem jego dzieła tak wiele budujących i pochwalnych słów, że trudno jeszcze cokolwiek dopowiedzieć Zapewne ich główny bohater i adresat nigdy by się ich ani nie spodziewał, ani nie oczekiwał.
Bardzo się ucieszyłam, kiedy blisko rok temu, 25 grudnia, rozpoczęliśmy w Kościele Rok św. Brata Alberta zainspirowany 100-leciem jego śmierci. Stworzyło to wiele okazji, aby zainteresować nim i jego dziełem wielu młodych ale i starszych wiekiem Polaków oraz skłonić ich do refleksji nad własnymi postawami życiowymi. Służyły temu celowi liczne pielgrzymki do miejsc związanych z jego posługą, konferencje, sympozja, wystawy, przedstawienia teatralne i inne wydarzenia towarzyszące obchodom. Każdy na swój indywidualny sposób miał okazję „spotkać się” z Adamem Chmielowskim – artystą i powstańcem ale i z bratem ubogich, odrzuconych, najnędzniejszych z nędznych znanym pod imieniem Brata Alberta.
Ten Święty od dawna mnie fascynował i był mi bardzo bliski zarówno ze względu na dzieło jego życia z powodu którego mówimy dziś o nim, że „był dobry jak chleb”, jak i ze względu na drogę, którą jako artysta, członek elity patriotycznej i artystycznej współczesnego sobie świata przebył do świętości, dokonując radykalnej zmiany swojego życia, i swoich upodobań.
Kiedy kilkanaście lat temu zaczęłam amatorsko próbować swoich sił w dziedzinie, która zawsze mnie pociągała, ale z którą wcześniej nie miałam odwagi się zmierzyć – z malarstwem, którego nigdy się nie uczyłam, ale które gdzieś tam w podświadomości zawsze dawało mi o sobie znać – nie sadziłam, ze tak bardzo mnie ono wciągnie i pochłonie. Nie zdawałam sobie również sprawy, jak wiele osobistej satysfakcji przyniosą mi moje nieudolne próby operowania pędzlem czy suchymi pastelami i jak trudno mi będzie pogodzić się z ograniczeniami, do jakich obecnie zmusza mnie coraz słabszy wzrok.
Wydaje mi się, że te moje doświadczenia sprawiły, iż postać Adama Chmielowskiego – Brata Alberta stała mi się jeszcze bliższa. I to nie dlatego, abym śmiała swoje nieudolne próby artystyczne porównywać z jego sztuką. Zaczęłam po prostu lepiej rozumieć wagę nagłego zwrotu, którego dobrowolnie dokonał na pewnym etapie własnego życia, zwrotu niewymuszonego pogarszającym się wzrokiem, podupadającym zdrowiem, brakiem popularności czy koniecznością zdobycia bardziej stałych i pewniejszych źródeł dochodów niż sztuka. Owej drastycznej zmiany w sposobie swego życia Adam Chmielowski dokonał z powodu… miłości i pewnej Twarzy, którą dojrzał w twarzach tych, którzy nieraz pogardzali nawet sami sobą – dla różnego rodzaju potrzebujących.
Kiedy 29 listopada 2017 roku ks. Bp Marek Jędraszewski dokonywał zamknięcia Roku św. Brata Alberta w kościele Narodzenia NMP w Igołomi, skąd wywodził się Adam Chmielowski podczas celebrowanej tam Mszy Świętej wypowiedział znamienne słowa. Przywołując obraz „Ecce Homo”, namalowany przez Adama Chmielowskiego podkreślił, że dzieło to powstawało w czasie, gdy artyście nie dawał spokoju widok ludzi ubogich i odepchniętych na margines społeczeństwa. Spotykał takich ludzi codziennie na ulicach Krakowa lub w funkcjonujących w mieście ogrzewalniach dla bezdomnych. Poprzez obraz „Ecce Homo” próbował pokazać Chrystusa w momencie całkowitego wyniszczenia, jako człowieka, ale też jako… Króla. Metropolita krakowski zauważył, że Adam Chmielowski „dojrzewał do tej ostateczności”, jaką było uznanie prawdy, iż wszyscy jesteśmy stworzeni na Boży obraz i podobieństwo. Ale aby uwierzyć w tę prawdę do końca, znaczyło także odnieść ją do biednych, odtrąconych, nędznych ludzi. Znaczyło – pokonać w sobie odrazę, a zobaczyć w ich twarzach oblicze samego, cierpiącego i sponiewieranego Chrystusa.
Adam Chmielowski zrozumiał, że jeżeli chce być blisko Chrystusa, musi być blisko tych ludzi. Zrozumiał również, że nie wystarczy samo współczucie, litość, czy grosz wrzucony od czasu do czasu do czapki ubogiego. Jego decyzja była radykalna. Uznał, że musi z nimi być, musi z nimi podzielić swój los, musi pomóc im odnaleźć własną, utracona godność aby na końcu potrafili zbliżyć się do Boga na tyle blisko, aby w rysach Syna Człowieczego dostrzec własną twarz – odkupionego i odzyskanego dziecka Bożego.
Jeśli podczas kończącego się Roku św. Brata Alberta usłyszeliśmy i zrozumieliśmy jego wezwanie do przemiany i stawania się coraz bardziej ludzkimi zwłaszcza w stosunku do najbardziej potrzebujących, to ten mijający rok nie był stracony. Jeśli jeszcze tego nie zrozumieliśmy prośmy św. Brata Alberta, aby nie przestawał być naszym mistrzem i nadal uczył codziennego dzielenia się sobą… jak chlebem