Jacek Krawczyk – współczesny święty
Niedawno rozpoczął się proces beatyfikacyjny Jacka Krawczyka, który żył zaledwie 24 lata. Kim był? Mówiono o nim: Człowiek na maksa.
2021-12-02
Urodził się w Palikówce k. Rzeszowa w 1966 r. Gdyby streścić jego życie w jednym słowie, można by przywołać takie: pomoc, pomaganie. Pomaganie było jego największą życiową pasją.
Wszystko zaczęło się w liceum. Jego droga do szkoły prowadziła obok klasztoru oo. Bernardynów. W pewnym momencie przed rozpoczęciem nauki zaczął wstępować tam na krótką modlitwę. Z biegiem czasu jego pobyt w kościele stawał się coraz dłuższy. Jacek lubił się ukryć, by w ciszy porozmawiać z Bogiem. Tam odkrywał swoje powołanie do służby.
Będąc w drugiej klasie rozpoczął pracę charytatywną w Domu Rencistów. Spędzał tam wiele czasu, organizował spotkania dla pensjonariuszy. Swą młodością, serdecznym podejściem i wielkim zrozumieniem ludzi późnego wieku, sprawił, że zawsze oczekiwano go tam z wielkim utęsknieniem.
Rozpoczął pracę jako wolontariusz w pogotowiu ratunkowym. Chciał w ten sposób przygotować się do studiów medycznych. Nie dostał się jednak na wymarzony kierunek. Zaczął więc studiować psychologię na KUL. I dalej pomagał – dzieciom w szpitalu, ludziom starszym w ich domach, osobom uzależnionym od alkoholu. Bywał w melinach, by rozmawiać z bezdomnymi.
Był bardzo pomysłowy w pozyskiwaniu funduszy i rzeczy do wspomagania ludzi ubogich. Czasami pukał na plebanię i zaskakiwał swoim uporem: „Niech ksiądz otworzy szafę i pokaże ubrania, w których od roku nie chodzi – ja je zabieram dla moich biednych”.
W liście do rodziców z okresu studiów w Lublinie napisał ciekawe słowa: „Moim jedynym marzeniem jest to, by stać się naprawdę człowiekiem. Wbrew pozorom nie jest to takie łatwe (por. Rdz 1, 26), Bo być człowiekiem, to nie tylko głęboko jednoczyć się Bogiem, ale być bratem dla każdego drugiego człowieka. (Celowo użyłem «drugiego», a nie «innego»). Być człowiekiem, to spieszyć z pomocą bez względu na to, kim on jest. Być człowiekiem, to wyniszczyć (dosłownie!) siebie w miłości Boga i ludzi. Oddać nawet życie w kwiecie wieku.”
Zaręczył się z koleżanką ze studiów, Ewą. Zaplanowali sakrament małżeństwa. Wcześniej jednak zawarli związek cywilny. Możemy powiedzieć, że dokonało się to w niewłaściwej kolejności, ale Bóg potrafi pisać po krzywych liniach naszego życia.
Niestety krótko po tym Jacek poważnie zachorował. Początek choroby był zaskoczeniem. Diagnoza stała się wyrokiem: rak płuc. Trudno mu było w młodym wieku zaakceptować chorobę. Doświadczył ogromnej huśtawki emocjonalnej. Z czasem – zwłaszcza po operacji, jaką przeszedł – stał się spokojniejszy.
W jednym z listów pisał: „Wiele razy powtarza się, że człowiek, powinien dopełniać cierpień Jezusa Chrystusa dla dobra Kościoła. Wiele razy powtarza się, że oto możemy cierpieć i stać się podobnymi do Zbawiciela. Ile to jeszcze różnych rzeczy powtarzamy... Z reguły, gdy jesteśmy zdrowi i w pełni sił. Powtarzamy to wszystko często w stosunku do innych. A sami? Teraz może człowiek chory i cierpiący stanąć przed Chrystusem i powiedzieć «Chodźmy, oto wziąłem swój krzyż». A więc chodźmy...”
Napisał też list do Ewy: „Bardzo cię kocham i chciałbym z Tobą spędzić resztę życia, ale nie wiem jak długo będę żył, dlatego, ponieważ mi zależy tylko na Twoim szczęściu, mówię ci: Jesteś wolna. Nie mamy jeszcze ślubu kościelnego więc możesz mnie zostawić”.
Pomimo niekorzystnej diagnozy Jacka, Ewa nie wahała się. Sakrament małżeństwa przyjęli w kaplicy szpitalnej. Żyli jeszcze razem 9 miesięcy.
Choroba postępowała. Do dzisiaj zachowała się korespondencja Jacka, na podstawie której możemy poznać, jak podchodził do choroby. W liście do promotora pracy naukowej pisał: „Wie Ksiądz dobrze, że własną chorobę traktuję jako niecodzienną łaskę, do przyjęcia której byłem przygotowywany dość długo. Całe moje życie (i nie jest to przesadą) od samego początku było uczeniem się zaufania Bogu”.
Gdy choroba nasilała się, Jacek coraz bardziej tracił siły. „Mój stan zdrowia nie przyprawia o zbytni optymizm” – pisał. „Nie można jednak się załamywać, choć brakuje mi czasem tych prostych, ludzkich sił. Ale to tylko czasem. Pan nasz, Jezus Chrystus, który powołał mnie do tego zadania, czuwa, bym miał dość siły na to, by głosić siłę wiary w naszego Mistrza. Mam teraz – pisze dalej – dużo czasu na modlitwę. Jeśli tylko nie męczy mnie gorączka lub wymioty, odmawiam sobie cały brewiarz i jestem naprawdę szczęśliwy z tego właśnie faktu. W szpitalu jestem wręcz rozpieszczany codzienną Komunią świętą.”
Jeden z lekarzy później dał takie o nim świadectwo: „Jacek był innego formatu niż wszyscy. Przejął się tym, jaki ma być chrześcijanin i konsekwentnie to realizował, nawet w tak trudnej sytuacji życiowej”. Zmarł 1 czerwca 1991 r.
W swoim ostatnim liście do jednego z księży, pisał: „Chrystus towarzyszy mi codziennie, mogę Go wręcz dotknąć, tak jak dotykałem Go kilka razy w sakramencie chorych, gdy byłem uzdrawiany w sposób po prostu cudowny. Teraz czekam na to, co Pan przygotował mi na dalszą drogę. Ufam, że przygotował mi dość siły i wiary, i że mnie nie opuści w tej drodze, bez względu na to, dokąd ona wiedzie. Księdza zaś proszę o modlitwę i Mszę świętą”.
W notatce sporządzonej na sześć godzin przed śmiercią, napisał:
„Śmierć ze swej natury nie może panować nad życiem mimo pozornego zwycięstwa. Siła życia stanowi źródło, którego nie da się zamknąć. Stąd nigdy nie można poddać się sile tego, co przygniata i ciągnie w kierunku przeciwnym. Stanowi to nieodzowny warunek do tego, by trwać w niezmącony sposób przy swych przekonaniach, planach. Nic nie może człowiekowi nakazać tego, by bał się radosnego, choć trudnego w pewien sposób odejścia do Życia […]. Brak nam nieraz głębszego spojrzenia na wspaniały dar Miłosierdzia Chrystusa pozwalającego iść trudną, ale przecież zbawienną drogą krzyżową, po Jego śladach. Szkoda, że nie chcemy być świętymi”.
On pragnął nim zostać.