Między wierszami ludzkich historii
Trudno opisać stan, w którym nie ma się żadnego powodu do radości. To tak, jakby znaleźć się na pustyni i nie czuć nic prócz gryzącego w gardle piachu. Ja czułam, że zapadam się w ten piach coraz głębiej, i głębiej. Dzisiaj wiem, że gdyby wówczas nie było obok mnie mojej przyjaciółki Doroty, z dużym prawdopodobieństwem już bym nie żyła.
2022-02-21
Łucję poznałam w 2013 r. podczas leczenia laryngologicznego w podwarszawskich Kajetanach. Dłużące się chwile, godziny i dni w szpitalnej sali sprzyjają nawiązywaniu nowych znajomości. Choć Łucja przebywała w klinice z powodu problemów ze słuchem, historia, którą mi opowiedziała dotyczyła zupełnie innej choroby. Łucja podzieliła się ze mną doświadczeniem związanym z ciężką depresją, którą przeżyła kilka lat wcześniej. Oczywiście, nie otworzyła się przede mną od razu. Potrzeba było kilku dni poznawania się, wspólnych spacerów korytarzami kliniki, rozmów na „luźne” tematy. Któregoś wieczoru usiadłyśmy na swoich szpitalnych łóżkach bliżej siebie niż zazwyczaj. Widocznie Łucja potrzebowała większej bliskości. Wtedy rozpoczęła swoją opowieść, którą publikuję za jej zgodą.
Czas, o którym pragnę krótko opowiedzieć, dotyczy lat 2008-2010. Chorowałam wówczas na nerwicę lękową, a w konsekwencji również na ciężką depresję. Z tego czasu pamiętam tylko dwie rzeczy: smutek i lęk.
Trudno opisać stan, w którym nie ma się żadnego powodu do radości. To tak, jakby znaleźć się na pustyni i nie czuć nic prócz gryzącego w gardle piachu. Ja czułam, że zapadam się w ten piach coraz głębiej, i głębiej. Najgorsze było to, że w moim przekonaniu nikt nie mógł mi pomóc. Odczuwałam potworną samotność, pustkę i strach. Dzisiaj wiem, że gdyby wówczas nie było obok mnie mojej przyjaciółki Doroty, z dużym prawdopodobieństwem już bym nie żyła.
Z powodu choroby prześladowały mnie myśli samobójcze, które doprowadziły mnie do dwóch prób odebrania sobie życia. Za pierwszym razem połknęłam tabletki, a za drugim nawdychałam się jakichś chemikaliów. W obu przypadkach odratowała mnie przyjaciółka: znalazła i zawiozła do szpitala. Dorota jest najbardziej niezwykłą osobą, jaką znam. Ma bardzo silny charakter, który pozwala jej radzić sobie nie tylko z własnymi problemami, ale także wspierać innych. Proszę każdego, kto będzie czytać te słowa, by właśnie w tej chwili zadał sobie proste pytanie: czy mam w życiu kogoś, kogo mogę nazwać prawdziwym i niezawodnym przyjacielem? Jeżeli odpowiedź jest twierdząca, to warto od razu podziękować – najpierw Bogu, a później tej osobie.
Moja choroba przebiegała bardzo ciężko, a Dorota była ze mną cały czas. Ona nigdy nie przestała o mnie walczyć i mnie wspierać. Kiedy inni, łącznie z moimi rodzicami i rodzeństwem, odsunęli się ode mnie, Dorota była blisko. Wciąż wysłuchiwała moich utyskiwań na cały świat, na ludzi, na Boga. Była na każde moje wezwanie, nigdy nie oczekując niczego w zamian. Potrafiła z jednej strony godzinami siedzieć obok mnie, głaskając po głowie, a z drugiej strony również trzeźwo i odpowiedzialnie zadziałać: posprzątać mieszkanie, zmusić mnie do kąpieli, nakarmić czy wreszcie załatwić dobrego psychiatrę. Przez chorobę nie byłam do niczego zdolna. Czułam się tak, jakby ktoś nagle zatrzymał film mojego życia w najbardziej beznadziejnym i dramatycznym kadrze. Lęk całkowicie mnie obezwładniał, a ja nie miałam na to żadnego wpływu.
Dzięki Dorocie i pomocy lekarza zaczęłam się leczyć. To był czas budowania wszystkiego od nowa, mozolnie każdego dnia. Przede wszystkim przyjmowałam regularnie lekarstwa i wypełniałam inne zalecenia lekarza. Pilnowała mnie oczywiście moja przyjaciółka. Ona również w tym najgorszym czasie modliła się za mnie. Dowiedziałam się o tym dopiero po czasie. Oczywiście jestem osobą wierzącą, ale w chorobie oddaliłam się od Boga. Kiedy sama nie byłam zdolna do modlitwy, Dorota modliła się za mnie bardzo wiernie i wytrwale. Nic nie było w stanie jej zniechęcić. Ona wierzyła i ufała Panu Bogu za nas dwie. Nigdy jej tego nie zapomnę.
Obecnie jestem osobą zdrową, ale wciąż na własną prośbę pozostaję pod opieką lekarza psychiatry. Odzyskałam nadzieję i chęć do życia. Wierzę, że dzięki Dorocie, jej sile i determinacji udało mi się wyjść z depresji. Jestem też wdzięczna Bogu, który w osobie Doroty mnie nie zostawił. Wiem, że posłał ją do mnie i przez to ocalił.
Chociaż od tamtej wieczornej rozmowy minęło już sporo czasu, pamiętam, że to, co wówczas usłyszałam, zrobiło na mnie potężne wrażenie. Głównie dlatego, że Łucja nie wyglądała na kogoś, kto ma za sobą tak trudne przeżycia. Zadbana, wykształcona, elokwentna, z ambitnymi planami na przyszłość. Absolutnie nic nie wskazywało, że ktoś taki jak ona jeszcze niedawno był o krok od śmierci. Wówczas pierwszy raz dotarło do mnie, że depresja nie wybiera. Może na nią zachorować każdy. Niezależnie od poziomu ambicji, zasobności portfela czy urody. Dzisiaj wiem – i zawdzięczam to w dużej mierze właśnie Łucji – że depresja jest podstępną chorobą, której nie należy się wstydzić ale trzeba ją leczyć.
Od tamtej pory staram się z jeszcze większą uważnością i wrażliwością słuchać tego, co inni mają do powiedzenia. Staram się czytać między wierszami ludzkich historii. Uczę się dostrzegać to, co nie rzuca się w oczy od razu.