Ja i moje SM – lipiec 2012 r.
Pani neurolog, do której się udałem, przeprowadziła badania, a następnie zaleciła kurację hormonalną enkortonem. Krótkie, dwutygodniowe leczenie nie spowodowało zbyt dużych zmian. Tego pewnie się spodziewała, bo wypisała mi skierowanie do szpitala na badania szczegółowe i konieczne leczenie. Moim szpitalem rejonowym był Instytut Psychoneurologiczny. Nie mogłem lepiej trafić. Miałem gwarancję profesjonalnego podejścia i najlepszej opieki. (…) Orientacyjny czas oczekiwania (około 4 miesięcy) umożliwiał mi ukończenie studiów i obronę pracy magisterskiej około 1 kwietnia. Termin rozpoczęcia pracy zawodowej zarysowywał się na 1 lipca. Pozostawało tylko uzgodnienie z przyszłym pracodawcą, który był fundatorem mojego stypendium, przesunięcia terminu rozpoczęcia pracy z powodu leczenia. (…)
2 kwietnia 1982 roku broniłem pracę magisterską. Potem był bal, który organizowałem razem z kolegą. (…) Następnego dnia trzeba było szybciutko ustalić, co dalej. Był już sprecyzowany czas rozpoczęcia leczenia, więc uzgodniłem z przyszłym pracodawcą wstępny termin rozpoczęcia pracy i po świętach Wielkanocnych, 14 kwietnia, zjawiłem się w szpitalu. Wyraziłem zgodę na konieczne badania, o których nie miałem żadnego pojęcia i zostałem. Lekarz prowadzący przeprowadził wywiad, między innymi robiąc notatki dotyczące przebytych chorób. Wszelkie informacje porządkował w sobie znany sposób na te, które mogły mieć związek z ewentualną chorobą i pozostałe, nieistotne. Teraz, gdy patrzę z perspektywy, widzę pewne zależności, których wtedy nikt nie dostrzegał.
Wypadek
Kwiecień 1976 r. – uraz głowy, wstrząs mózgu, krótka rekonwalescencja. W trakcie ferii wielkanocnych wyskoczyłem do kolegi, który mieszkał kilka kilometrów od Giżycka, pooglądać motyle (uczyliśmy się w technikum leśnym). Jakiś film w telewizji zatrzymał nas w domu trochę dłużej. – Nie musisz się śpieszyć, odwiozę cię do pociągu motorem – powiedział kolega. (…) Po 10 minutach wsiedliśmy na motor. – A kaski? – zapytałem. – Niepotrzebne, to blisko.
Z całej jazdy pamiętam, jak ruszyliśmy. Potem on wrzucił drugi bieg i trzeci... Ktoś przeciągnął przez drogę metalową linkę (dobrze, że nisko). Przednie koło zaplątało się i „zerwało” motor w prawo, zatrzymując go. Polecieliśmy dalej. Na trasie naszego lotu stał słup telegraficzny w kształcie odwróconej litery V. On trafił pomiędzy ramiona, ja zostałem z rozbitą głową na lewej belce.
Kolega pierwszy odzyskał przytomność. Wstał i nie bardzo wiedział, gdzie jest. Zobaczył światło reflektora, podszedł do motocykla, podniósł go i wtedy zobaczył mnie przy słupie. Odłożył motor i pomógł mi wstać. Założył sobie na szyję moją rękę i zaczęliśmy iść. W ogóle niczego nie kojarzyłem, on też chyba nie bardzo wiedział, dokąd właściwie idziemy. Później ustalił, że trzeba się udać do domu. Po niedługim błądzeniu udało nam się trafić. Weszliśmy w drzwi: „Jezu! Kto was tak pobił, co się stało?” – zawołała jego mama. Musieliśmy wyglądać nieszczególnie. Nic nie mówiłem, chyba nie mogłem, czułem tylko taki wewnętrzny spokój, że na razie wszystko jest dobrze. Piotruś coś wyjaśniał, jąkając się – chyba obaj byliśmy w szoku. Jego mama zrobiła nam gorącej słodkiej herbaty. (…) Następnie wezwała karetkę pogotowia z Giżycka.
Błędna diagnoza
Brak dystansu do tego, co się dzieje, powoduje gubienie rzeczy ważnych i wypacza spojrzenie na rzeczywistość, dostosowując ją do subiektywnych odczuć obserwującego. Lekarz, który mnie badał w szpitalu, koncentrował się, na podstawie mojego wyglądu, na ustaleniu składu płynów, które spożyłem, zanim mnie tam dowieziono. Powtarzał w kółko: „Co piłeś, co piłeś?”. Nie mogłem zrozumieć, o co mu chodzi, a gdy wreszcie zrozumiałem sens pytania, uśmiechnąłem się i powiedziałem trochę bełkocząc: „Herbatkę”. Pomyślał, że kpię, bo dalej rozmawiał już sam ze sobą, mamrocząc coś niewyraźnie: „Krótkie leczenie wspomagające i do domu, będzie dobrze, następny”. Ja wiem, że organizm ludzki to wspaniała fabryka samo-naprawcza i samo-regenerująca się. Coś naprawdę potężnego i cudownego, o szalonych możliwościach, oczywiście, jeżeli nie uda nam się ich skutecznie popsuć. Ten wypadek nie był drobiazgiem, był bardzo ważnym wydarzeniem dla organizmu, będącego w okresie przełomu hormonalnego. Już w listopadzie 1976 roku, pod wpływem przeżyć emocjonalnych, ogarnął mnie bezwład. Z powodu bardzo silnych zawrotów głowy, przy próbie wstania (nie mogłem nawet usiąść) zostałem zabrany do szpitala. Tam, nie wiążąc tego zdarzenia z niczym, stwierdzono tajemniczą chorobę zakaźną. Czasami błędna interpretacja jakiegoś zdarzenia uniemożliwia poznanie prawdy.
Jedno przekłamanie w postępowaniu dowodowym, na dowolnym etapie rozważań, przekreśla cały budowany ciąg. Zaburzenia hormonalno-neurologiczne, które wystąpiły, w ogóle nie były zauważone. Gdy wypisywano mnie ze szpitala, nikt nie znał powodów mojej niedyspozycji zdrowotnej. Dopiero pozagałkowe zapalenie nerwu wzrokowego z grudnia 1977 roku zostało postrzeżone jako początek nowej choroby. Pobyt w Instytucie Psychoneurologicznym był zdarzeniem całkiem sympatycznym poza przyczyną, która go wymusiła. Miałem czas na zastanowienie się nad tym, co dalej, spojrzenie na organizm człowieka nieco „spoza siebie”, odpoczynek i porobienie jakichś planów na jutro.