Pielęgniarka ludzkich dusz
W ciągu tygodnia pracowała w laboratorium a w niedzielne noce na oddziale chirurgii. Nieraz musiała sama obsługiwać trzy piętra, bo kilku pacjentów było w bardzo ciężkim stanie...
Siostrę Julię – elżbietankę z Murcek, poznałam 25 lat temu, po tym, jak podjęłam pracę w redakcji „Apostolstwa Chorych”. Miesiąc za miesiącem, rok za rokiem odwiedzała siedzibę Apostolstwa Chorych, by odebrać paczkę z egzemplarzami nowego numeru miesięcznika dla swoich podopiecznych, którym potem dostarczała go do domów. Z tamtych lat zapamiętałam zawsze pogodną, energiczną zakonnicę i jej miły, młodzieńczy uśmiech. Należała do tych, o których się mówi, że „wszędzie ich pełno”, oczywiście w pozytywnym znaczeniu tego stwierdzenia. Nieraz zastanawiałam się, ile ma lat? Równie dobrze mogła być po czterdziestce, jak i po sześćdziesiątce. Teraz już wiem, że urodziła się w 1930 roku. Przez te wszystkie lata s. Julia prawie się nie zmieniła. Należy do tych nielicznych wybrańców, z którymi upływający czas obchodzi się łagodnie. Niedługo skończy 82 rok życia, lecz nie utraciła swego pięknego uśmiechu, ani zapału młodej dziewczyny. Może tylko w oczach nieco mniej dawnego blasku, krok trochę wolniejszy i – jak sama twierdzi – „pamięć już nie ta, co kiedyś”.
Nawet nie poczekał
Siostra Julia urodziła się 18 listopada 1930 roku w Borsku należącym do parafii Wiele, w powiecie Chojnice, lecz wkrótce jej rodzice przenieśli się do Czarnego Lasu koło Starogardu Gdańskiego. Na chrzcie otrzymała imię Aniela. Licznej rodzinie musiało nie być łatwo wiązać koniec z końcem, ale siostra Julia nigdy się na to nie skarży. Takie były czasy. Za to miała liczne rodzeństwo. „W wielodzietnej rodzinie i Pan Bóg miał z kogo wybierać, i ludzie. Nie to, co teraz” – śmieje się Siostra. Pamięta, że mama często pytała jej cztery siostry, czy nie chciałyby pójść do zakonu. Tylko jej, najmłodszej, nigdy nie zapytała. Ale Siostra Julia jest pewna, że to właśnie mama wymodliła jej powołanie. Postanowiła wstąpić do elżbietanek. Sporo słyszała o tym zakonie, bo jej ciocia też wybrała elżbietańską drogę. „To była bardzo pobożna i pracowita osoba. No i była pielęgniarką. Myślę, że i jej modlitwom zawdzięczam to, kim jestem” – wspomina siostra Julia. Ale od pragnień do ich realizacji nie zawsze wiedzie prosta droga. Kiedy wybuchła wojna miała 9 lat, nie ukończyła nawet podstawówki. „Gdy skończyłam 14 lat chciałam wyjechać do klasztoru w Katowicach. Tam mogłabym ukończyć szkołę podstawową a potem liceum. Ale ojciec nie wyraził zgody, a była ona niezbędna w przypadku niepełnoletniej kandydatki do życia zakonnego. Nie chcąc tracić czasu, uczyłam się sama a potem pod okiem kuzynki, która była nauczycielką. Któregoś dnia dostałam list z Katowic z pytaniem, dlaczego nie przyjeżdżam i nie odpowiadam na korespondencję. To chyba ojciec zatrzymywał przychodzące do mnie listy” – przypuszcza s. Julia. Nie wie skąd znalazła dość siły, by w 1949 roku, w dniu swoich urodzin, opuścić rodzinny dom. Ojciec wprawdzie odwiózł ją na stację, ale nawet nie poczekał aż odjedzie. A ona miała przed sobą długą podróż do Katowic, dwie nocne przesiadki i nieznane, nowe życie.
Lata służby
„Od razu postanowiłam, że będę robiła wszystko, czego zażądają ode mnie przełożeni. Skończyłam więc podstawówkę i podjęłam naukę w liceum ogólnokształcącym, które jednak pół roku później władze komunistyczne zamknęły. Początkowo przydzielono mi pracę gońca w szpitalu prowadzonym przez siostry zakonne. Kiedy w 1952 roku złożyłam pierwsze śluby, skierowano mnie do szpitala w Wołczynie. Pracowałam w laboratorium przyszpitalnym, ucząc się zawodu laborantki, ale także pomagałam siostrom w posłudze przy chorych. To były moje pierwsze kontakty z chorymi” – mówi s. Julia. Kiedy w Wołczynie otwarto szpital dziecięcy, młoda zakonnica musiała pracować na przemian w obu szpitalach. W 1956 roku w czasie tzw. odwilży, po uwolnieniu z miejsca internowania ks. Prymasa Wyszyńskiego, we Wrocławiu zorganizowano kursy dla laborantek a w Opolu i Katowicach dla pielęgniarek. Siostrze Julii udało się je ukończyć pomyślnie zdanym egzaminem. Jej egzaminacyjnym zadaniem było umycie głowy osobie obłożnie chorej, unieruchomionej w łóżku. „Udało mi się dobrze wykonać to zadanie – wspomina Siostra. – Tylko jeden z egzaminatorów zauważył, że chyba użyłam zbyt ciepłej wody, bo pacjentka podejrzanie mrugała powiekami”. W szpitalu gruźliczym w Komorowicach koło Bielska pracowała bardzo krótko, ale zdobyła sporo cennych doświadczeń. „Na tych terenach było wiele wiosek, a w nich chorzy czekający na pomoc pielęgniarki. Kupiono mi więc motorower i po ośmiogodzinnej pracy w szpitalu jeździłam w teren odwiedzać chorych” – wspomina. Ostatecznie, po czterech miesiącach, skierowano ją do Murcek. Nie przypuszczała wówczas, że to miejsce stanie się jej przystanią na wiele lat. Murckowskim szpitalem zarządzał wówczas doktor Mieczysław Wędka – człowiek bardzo prawy i pobożny. W każdą niedzielę wraz z pacjentami uczestniczył w szpitalnej kaplicy we Mszy Świętej, a kapłanom o każdej porze dnia i nocy pozwalał wchodzić na oddziały z posługą sakramentalną, co w owych czasach nie było powszechną praktyką. Zatrudniał aż 18 pielęgniarek zakonnych, chroniąc je przed powszechnymi w tych latach zwolnieniami. Domagał się tylko, by miejsce odchodzącej siostry Anny zajęła zakonnica, która zna się na pracy w laboratorium, a jednocześnie ma uprawnienia pielęgniarki. Siostra Julia spełniała te oczekiwania. W ciągu tygodnia codziennie pracowała w laboratorium a w niedzielne noce na oddziale chirurgii. Nieraz musiała sama obsługiwać trzy piętra. Często zdarzało się, że na jej dyżurach aż kilku pacjentów było w bardzo ciężkim stanie, więc nieustannie przemieszczała się między piętrami. Czasem ktoś umierał; kiedyś podczas jej dyżuru zmarło aż dwóch pacjentów. To było bolesne doświadczenie. „Ale Pan Bóg dodawał sił” – zapewnia Siostra.
Chora wśród chorych
Wkrótce miała zdobyć inne doświadczenia. Pielęgniarka z dnia na dzień musiała nauczyć się, jak być pacjentką. W 1968 roku siostra Julia ciężko zachorowała. Ważyła tylko nieco ponad 40 kg. Podejrzewano raka, chciano ją zwolnić z pracy. Trafiła jednak do mądrych lekarzy. Po wnikliwych badaniach okazało się, że to nie rak, ale gronkowiec zaatakował trzustkę. Siedem tygodni trwało leczenie szpitalne a po nich długa rekonwalescencja w rodzinnym domu. Do pracy mogła wrócić dopiero po 3 miesiącach. Rok później konieczna okazała się operacja, gdyż w pęcherzyku żółciowym zgromadziły się kamienie, wywołujące bolesne ataki. To wtedy, z powodu uczulenia na penicylinę, omal nie umarła. Ale Bóg miał wobec niej inne plany. Pozwolił jej pracować w murckowskim szpitalu, na różnych oddziałach, jeszcze wiele lat. Nieraz widziała, jak pacjenci, także dzięki jej posłudze, wracali do zdrowia. Ale czasem trzeba było im towarzyszyć, kiedy umierali. Dziękowała Bogu, gdy zdążyła do łóżka chorego z zapaloną gromnicą, by modlitwą towarzyszyć jego spotkaniu z Bogiem. Kiedy w 1990 roku przeszła na emeryturę, nie opuściła szpitala. Podczas nabożeństw grała na organach i nadal opiekowała się szpitalną kaplicą. Do dziś przygotowuje bieliznę ołtarzową, choć młodsze siostry wyręczają ją już w cięższych pracach. Nie opuściła także chorych, których od początku swojego pobytu w Murckach odwiedzała w domach. Nieraz trzeba im było zrobić zastrzyk, czasami wykonać inne czynności pielęgnacyjne albo potrzymać za rękę w chwili śmierci i pocieszyć rodzinę po stracie. Niekiedy trzeba komuś coś załatwić, pomóc dotrzeć do kościoła czy szpitalnej kaplicy. Czasem wystarczy porozmawiać, dodać otuchy. Zawsze pomagał jej w tym miesięczny list do chorych „Apostolstwo Chorych”. „Pamiętam, że w najlepszych czasach docierałam z miesięcznikiem do ponad stu osób. I wszyscy oni zostali członkami Apostolstwa Chorych” – siostra Julia nie ukrywa dumy ze „swoich” chorych. Nadal ich odwiedza. Stara się by pamiętali, że ich cierpienie ma sens. Chce by rozumieli, że Bóg przyjmuje ich ofiarę; że modląc się i ofiarując cierpienia za Kościół, za Ojca świętego, za niewierzących, wykorzystują je najlepiej jak można. „Niedawno pewna chora, która opiekuje się niepełnosprawnym mężem wyznała mi, że gdyby nie bliskość kaplicy i „Apostolstwo Chorych”, które stale czyta, nie dałaby już rady”. Siostra Julia wie, że ludzie cierpiący potrzebują Bożej pomocy, więc często zamawia w ich intencji Msze Święte, organizuje pielgrzymki, modli się za nich. „Nasza założycielka często mawiała, że, jeśli już nic nie możemy dla chorych zrobić, to zawsze możemy się za nich modlić. Ja, dzięki Bogu mam jeszcze trochę sił, ale też coraz więcej modlę się za chorych. Na przykład teraz, w południe – jest moja godzina z Matką Bożą, o 13.00 modlę się ze św. Józefem, przed południem z aniołami i archaniołami. Więc widzi Pani – cały dzień jestem w dobrym towarzystwie” – zapewnia z uśmiechem Siostra.
Siostra Jubilatka
Kiedy 1 maja przyjechałam do Murcek, by uczestniczyć we Mszy Świętej z okazji jubileuszu 60-lecia ślubów zakonnych siostry Julii, zastałam niemal wymarłe ulice. „No tak – pomyślałam z żalem – piękna pogoda, długi weekend – ludzie powyjeżdżali...” Chwilę później nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Sporych rozmiarów kościół Najświętszego Serca Pana Jezusa wypełniony po brzegi; starzy i młodzi, chorzy i zdrowi. Siostra Julia pewnie zna ich wszystkich, tak jak znała ich rodziców, a może i dziadków. Ksiądz opowiada, kim dla tej parafialnej wspólnoty jest Jubilatka. Wzruszenie nie pozwala mi zachować w pamięci pięknych słów kaznodziei. Tylko jedno zdanie, a właściwie jego fragment, zostaje gdzieś na dnie serca: „Kochać zwyczajnie i po ludzku. Tak właśnie kocha nasza siostra Julia”. Po skończonej uroczystości, gdy wokół siostry Julii zostaje już tylko rodzina, słyszę pełne zdumienia słowa: „Ciociu, nie wiedzieliśmy, że tak Cię tu kochają”. Słyszę też odpowiedź Siostry: „A żebyście wiedzieli, jak ja ich kocham!”. I to jest cała prawda o siostrze Julii.
Nie do zdarcia
Niech mi jednak będzie wolno dorzucić pewne osobiste wspomnienie. Był rok 1989, tuż przed obradami „okrągłego stołu”. Apostolstwo Chorych postanowiło zorganizować pielgrzymkę do Lourdes. Biura podróży prawie nie istniały, więc trudy organizacyjne spadły całkowicie na nas, pracowników redakcji. W sklepach brakowało wszystkiego, a trzeba było zabezpieczyć żywność dla uczestników pielgrzymki. Brakowało środków finansowych, a trzeba było wynająć wagon kolejowy, którym moglibyśmy dotrzeć do Lourdes. Czuliśmy, że podjęliśmy się dzieła, które może nas przerosnąć. Do dziś jestem pewna, że udało się nie tyle dzięki naszym wysiłkom, ile dzięki Bożej łasce i niewyobrażalnej ludzkiej życzliwości. Kolejowym wagonem przeczepianym z pociągu do pociągu dotarliśmy nie tylko do Lourdes, ale i do kilku innych europejskich miast. Wśród uczestników pielgrzymki była siostra Julia. Towarzyszyła innej zakonnicy – prawie niewidomej siostrze Justynie. Wkrótce okazało się, że pielęgniarskie kwalifikacje Siostry przydają się nie tylko jej podopiecznej. Siostra Julia z humorem rozładowywała niejedną trudną sytuację, a swoją energią zarażała nawet najbardziej utrudzonych i schorowanych pielgrzymów. To chyba wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że niezależnie od zawodowych kwalifikacji, siostra Julia jest przede wszystkim pielęgniarką ludzkich dusz. Zapamiętałam też pewien z pozoru mało ważny epizod. Podczas krótkiego pobytu naszej grupy w Wenecji, Siostra wzbogaciła się o sporych rozmiarów torbę z napisem „Venezia”. Gdy podziwialiśmy jej nowy nabytek, wydawała się nieco zawstydzona tym „luksusowym” zakupem: „To dla chorych, będę miała w czym zanosić im Apostolstwo Chorych” – tłumaczyła. Odtąd wenecka torba stała się nieodłączną towarzyszką jej wizyt w redakcji i w domach chorych. Towarzyszy siostrze Julii do dziś – już nieco wyblakła i trochę nadwyrężona od przenoszonych ciężarów, ale „nie do zdarcia”. Trochę tak, jak siostra Julia.