Miłość powszednia
Janina Grodzka, wolontariuszka Stowarzyszenia na Rzecz Niepełnosprawnych SPES, opowiada o trudnych decyzjach i miłości praktykowanej na co dzień.
2013-06-06
Redakcja: – Jesteś osobą, której doba zdaje się mieć dużo więcej, niż 24 godziny. Tak przynajmniej wynika z ilości zajęć w Twoim grafiku.
Janina Grodzka: – Faktycznie, jestem osobą dosyć zajętą, ale jeśli się chce, wszystko można ze sobą pogodzić.
– Oprócz pracy zawodowej angażujesz się również w wolontariat.
– Tak, jestem lekarzem anestezjologiem, pracuje w szpitalu. Moja aktywność wolontaryjna jest związana ze środowiskiem osób niepełnosprawnych. Działam w Stowarzyszeniu na Recz Niepełnosprawnych SPES. Zachęciła mnie do tego moja koleżanka ze studiów, która była wówczas wolontariuszką. Za jej namowa przyszłam kiedyś na spotkanie i tak się złożyło, że jestem w Stowarzyszeniu już od sześciu lat...
– No dobrze, zachęciła Cię koleżanka. To był z pewnością impuls, by podjąć konkretne działanie. Zwykle jednak – na długo przed takim impulsem – kiełkuje w nas myśl… Wyobrażam sobie, że ta zachęta koleżanki musiała spotkać się w Twojej osobie z pragnieniem, które pojawiło się dużo wcześniej.
– To prawda. Nosiłam w sobie pragnienie, ale było ono wówczas mało konkretne. Chciałam po prostu w jakiś sposób pomagać innym, zagospodarować swój wolny czas. Dzisiaj jednak mogę śmiało powiedzieć, że wtedy absolutnie nie miałam pojęcia czym jest prawdziwa służba. Wciąż mam kłopoty, by ją określić czy zdefiniować. Powoli uczę się służyć i dopiero zaczynam rozumieć, o co w pomaganiu naprawdę chodzi.
– Dwa lata temu Twoje pomaganie przestało funkcjonować w jakichś ramach czasowych. Nie jesteś wolontariuszką dwa razy w tygodniu, w określonych godzinach. Jesteś nią cały czas.
– Zgadza się. Razem z moją koleżanką Moniką – również wolontariuszką Stowarzyszenia – od dwóch lat mieszkamy pod jednym dachem z Elą, osobą z upośledzeniem umysłowym. Pół roku temu dołączył do nas także Jacek. Obydwoje po śmierci rodziców zostali sami. Nie mieli rodziny, u której mogliby zamieszkać. W czwórkę tworzymy taką małą wspólnotę życia. Sporo z siebie dajemy. Jest wiele obowiązków: gotowanie, sprzątanie, pranie. Ja jednak dużo więcej otrzymuję. Wiem, że brzmi to trochę jak slogan, ale taka jest prawda. Przebywanie wśród osób niepełnosprawnych czy upośledzonych zaspokaja moje potrzeby serdeczności, czułości, akceptacji i miłości. Kontakt z nimi jest źródłem, z którego stale czerpię. Już dawno przestałam myśleć, że to ja jestem tym dobrym Samarytaninem, który wiele z siebie daje.
– Mogę się jedynie domyślać, jak bardzo takie zaangażowanie w pomoc musi być wymagające. Kiedy masz gorszy dzień, nie możesz po prostu wyjść, trzaskając drzwiami. Musisz radzić sobie z problemami „od ręki”. Opiekujesz się przecież żywymi ludźmi, a nie lalkami, które można odłożyć na półkę. To potężna odpowiedzialność, na pełny etat.
– W codzienności spadają z twarzy maski. Kiedy żyje się z podopiecznymi pod jednym dachem, trudno obronić swój wizerunek jako zawsze uśmiechniętego, empatycznego superbohatera. Codzienne życie potrafi wiele zweryfikować. Dlatego dopiero taka forma wolontariatu pokazała mi, że wciąż muszę nad sobą pracować, że muszę się pilnować. Osoby niepełnosprawne od razu demaskują każdy czyn bez miłości, skierowany w ich stronę. Przy nich nie da się niczego udawać.
– Co jest dla Ciebie w tej codzienności najtrudniejsze?
– Najtrudniejsza jest chyba walka między moimi wyobrażeniami a rzeczywistością. Bardzo często wydaje mi się, że wiem jak komuś pomóc. Tymczasem okazuje się, że ten ktoś wcale nie potrzebuje takiej pomocy, jaką ja mu właśnie oferuję. Owszem – potrzebuje pomocy ale często według swojego scenariusza. Trzeba umieć się z tym pogodzić i nie obrażać na cały świat.
– Znamy się od dawna, dlatego śmiało mogę powiedzieć, że jesteś osobą, która wciąż nastawiona jest na dawanie. Twoje działania są ukierunkowane na innych. Rzadko myślisz o sobie. Miłość to dla Ciebie chleb powszedni.
– Mylisz się. W każdym z nas siedzi ogromny egoista. Każdy lubi być doceniony, pochwalony, zauważony. Poza tym, żeby móc dobrze pomagać innym, trzeba myśleć o sobie. Trzeba mieć czas na własne sprawy, dbać o swój rozwój i formację duchową. To jest niezbędna inwestycja w siebie, z której owoców będzie można zaczerpnąć.
– Ja jednak będę się upierać przy swoim. Przecież Ty nawet w pracy zawodowej ciągle troszczysz się o innych, o swoich pacjentów. Myślę, że w Twoim przypadku postawa służby jest w dużej mierze wpisana w osobowość i charakter. Ty to po prostu masz we krwi.
– To miłe, co mówisz. Ale z wyborem medycyny też nie wszystko było takie oczywiste. O byciu lekarzem zaczęłam myśleć pod koniec trzeciej klasy liceum. Moja ciocia wspomniała kiedyś, że skoro dużo i dobrze się uczę, to może warto, bym poszła na medycynę. Wyśmiałam ją wtedy i powiedziałam, że to absolutnie nie dla mnie, ponieważ boję się krwi. Ale ta myśl zaczęła we mnie dojrzewać i w rezultacie postanowiłam spróbować. Dokładnie tak to wtedy traktowałam – jak próbę sił, jak sprawdzian tego, na co mnie stać. Tak naprawdę nie miałam pojęcia na co się decyduję i co wybieram. Nie dowiedziałam się tego nawet na studiach. Odkrywam to dopiero teraz, kiedy jestem praktykującym lekarzem. Widzę w tym wszystkim subtelne działanie Pana Boga, który cierpliwie wychowuje mnie do bycia lekarzem i sługą. Studia medyczne niestety tego nie uczą.
– A nie masz czasem takiego wrażenia, że Twoje zaangażowanie w służbę innym, wymaga poświęcenia w pozostałych dziedzinach życia. Że wybierając drogę wolontariatu jednocześnie rezygnujesz z wielu ważnych spraw, które również mogłyby przynieść Ci radość i spełnienie?
– Nie chcę patrzeć na to w ten sposób. Chociaż faktycznie każdy wybór jakiejś wartości niesie w sobie jednocześnie świadomą rezygnację z innej. Ale wierzę, że wszystko można zgrabnie ze sobą połączyć. W moim przypadku ta rezygnacja związana była z decyzją wejścia we wspólnotę, która przynajmniej na razie rekompensuje posiadanie własnej rodziny. To jednak wcale nie oznacza, że nie myślę o mężu czy dzieciach. Jestem przekonana, że jedno nie wyklucza drugiego. Decyzja na takie życie nie była decyzją łatwą. Z pewnością jednak była decyzją świadomą. Mam nadzieję, że nigdy nie będę patrzeć na moje zaangażowanie w wolontariat jako na przyczynę jakichś braków czy niespełnienia w innych obszarach życia. Musiałam odpowiedzieć sobie na pytanie czy tego chcę, czy nie. Wybory takiego kalibru zawsze łączą się z jakimś bólem. Zdecydowałam, że moje życie tak teraz będzie wyglądało i jestem szczęśliwa.
– Aby lepiej zrozumieć, czym jest wolontariat, warto przyjrzeć się etymologii tego słowa. Pochodzi ono od łacińskiego voluntarius (dobrowolny) oraz od voluntas (wola). Zmierzam do tego, że służba na rzecz drugiego człowieka często nie jest przyjemna. Łączy się bowiem z trudem i wyrzeczeniami. Ale u podstaw decyzji, by służyć leży właśnie owa dobra wola – przekonanie, że ja tak chcę mimo wszystko, mimo trudności, które nadejdą. I ta pierwotnie podjęta decyzja „na tak” skutkuje w przyszłości – zwłaszcza w chwilach kryzysu i zniechęcenia. Świadomość raz dokonanego wyboru, nie pozwala mi wycofać się w decydującym momencie.
– Dokładnie tak. Etap pierwszych uniesień i zachwytów wolontariatem mam już za sobą. Teraz jest to głównie droga trudu i zmagania się ze sobą. Ciągle mam w pamięci tę pierwotną decyzję „na tak”. Każdego dnia wracam do niej i podejmuję ją na nowo. Wciąż decyduję, że póki co, pragnę żyć takim stylem życia mimo wszystko.
– Wybrałaś bardzo wymagający wariant. Dokonanie takiego wyboru wymaga odwagi i poukładania sobie wielu spraw. Wymaga też determinacji, by nie zrezygnować, gdy przestanie być miło.
– Staram się pamiętać, że decydując się na uprawianie mojego zawodu a także na służbę wolontaryjną, wybrałam przede wszystkim dobro innych. To pomaga mi koncentrować się na człowieku, a nie na przypadku medycznym. Pomaga widzieć w każdym pacjencie i podopiecznym niepowtarzalną, piękną osobę, a nie tylko jednostkę z przypisanym numerem ubezpieczenia w NFZ. To jednak póki co ideał, do którego dążę, a nie umiejętność czy cnota, którą już posiadłam.
– Pokornie patrzysz na świat i na swoją w nim rolę. Trochę Ci zazdroszczę tego spojrzenia.
– Aktualnie często łapię się na takim myśleniu, że w kwestii pracy nad sobą wciąż mam wiele do zrobienia. I nie jest to żadna kokieteria z mojej strony. Niejednokrotnie najprostsze rzeczy są dla mnie nie do przeskoczenia. Dlatego jestem wdzięczna ludziom, którzy mówią mi prawdę na mój temat i stoją za mną murem bez względu na wszystko. Są dla mnie ważnym punktem odniesienia. Bez ich wsparcia byłoby dużo trudniej.
– Można Ci czegoś życzyć?
– O tak! Znalezienia czasu na naukę i czujności, bym nie przypisywała sobie żadnej chwały z powodu posługi, którą podejmuję. Wtedy powinno być dobrze. Dobrze, mimo wszystko.