Zawierzyłam Miłości (cz. 2)
2013-06-06
Danuta Dajmund
(Druga część rozmowy z S. Maxentią ze Zgromadzenia św. Elżbiety, w domu prowincjalnym w Katowicach)
– Czy wydarzyło się coś szczególnego, co pomogło Siostrze postrzegać swój krzyż inaczej niż tylko jako trudne do zaakceptowania ograniczenie?
– Podczas rekolekcji, dzięki radom kierownika duchowego, zrozumiałam, że Bóg potrzebuje mnie teraz inaczej; pragnie nie tyle mojego działania, ile mojej obecności w kaplicy, modlitwy i służenia Mu tak, jak potrafię, ale za to z większą miłością. Uczyłam się inaczej patrzeć na to, co mnie spotkało. Kiedyś chciałam być pielęgniarką, a dane było mi służyć katechizując dzieci. Teraz, w domu prowincjalnym, mogę - tak jak potrafię - usługiwać chorym siostrom, więc jestem szczęśliwa, że i to moje pierwsze pragnienie się zrealizowało. Bo Pan Bóg zwykle spełnia nasze marzenia, choć nieraz inaczej, niż oczekiwaliśmy. Kiedyś służyłam nakrywając ołtarz do Uczty Eucharystycznej, teraz usługuję w refektarzu, nakrywając do stołu dla sióstr. Zresztą mam wiele innych dowodów niezwykłej Bożej miłości. Nieraz na modlitwie mówię Mu: „Panie Boże, może gdybyś nie dopuścił na mnie tego cierpienia, to nie potrafiłabym tak się zbliżyć do Ciebie i do sióstr. Więc Ci za wszystko dziękuję”.
– Czy to poczucie bliskości Boga, Komunii z Nim, stale Siostrze towarzyszy?
– Jak mówiłam – jestem tylko człowiekiem. Więc nadal obawiam się czy sobie poradzę, czy zostanę zaakceptowana. No i jeszcze ten żal, że nie mogę pracować wśród dzieci, które tak kocham i od których uczyłam się, jak w prosty sposób kochać Boga. To wszystko było, jest i będzie. Muszę się z tym zmagać. Ale na szczęście mogę codziennie uczestniczyć we Mszy świętej, która mnie umacnia, dodaje sił i pozwala wierzyć, że Pan jest przy mnie i nigdy mnie nie opuści. Mimo, że nie mogę odczytać słów w brewiarzu, jednak trwam na modlitwie wspólnotowej, słuchając i angażując serce. Ode mnie zależy, czy będę pielęgnowała to Boże życie w sobie, czy Mu zawierzę, jak na początku zakonnej drogi. W 1980 r. w młodzieńczym zapale, jako swoje hasło wybrałam słowa: „Zawierzyłam miłości”. Wtedy myślałam, że znam ich sens, ale naprawdę zrozumiałam je dopiero, gdy przyszło cierpienie.
– O ile mi wiadomo jest Siostra członkiem Apostolstwa Chorych?
– Tak, we wrześniu obchodziłam mały jubileusz. 10 lat temu Siostra Przełożona zaproponowała, abym włączyła się do Apostolstwa Chorych. Otrzymałam dyplom przynależności, maleńki krzyżyk i modlitwę, którą do dziś odmawiam.
– Hasłem Apostolstwa Chorych są słowa św. Pawła „Z Chrystusem jestem przybity do krzyża”. Wielu członkom Apostolstwa Chorych te słowa pomogły odkryć sens własnego cierpienia. Czy tak było w Siostry przypadku?
– Z pewnością tak, lecz ja od dzieciństwa byłam wychowywana w wielkiej wrażliwości wobec osób chorych i potrzebujących. Pamiętam, że nikogo nie zostawiało się bez pomocy. Kiedy moja babcia była już w bardzo ciężkim stanie, każde z jej dziewięciorga dzieci, po kolei przy niej czuwało. Wtedy wyniosłam z domu najlepszą lekcję. Ja także nieraz przy niej czuwałam i modliłam się z nią. Już wtedy czułam, jaka to łaska być przy człowieku chorym, pomagać mu. Opieka nad chorymi, szczególnie w domach - to zresztą główny charyzmat mojego Zgromadzenia. Potem, kiedy sama zachorowałam, znalazłam się jakby po tej drugiej stronie. Długo broniłam się przed proszeniem innych o pomoc. Przystępując do Apostolstwa Chorych znalazłam się w społeczności osób niejednokrotnie dużo bardziej cierpiących – zarówno fizycznie, jak i duchowo. To zachęciło mnie, aby codziennie na ołtarzu składać za nich i wszystkich zmagających się z cierpieniem własne niedomagania i ograniczenia.
– Ze świadectw osób cierpiących wynika, że duchowa więź z innymi chorymi czyni ich własny krzyż lżejszym.
– Myślę, że każdy ma inny czas i sposób dojrzewania do przyjęcia i akceptacji własnych cierpień (niekoniecznie chorób). Mnie bardzo pomaga rozważanie Drogi Krzyżowej, dzięki czemu uczę się dźwigania własnego krzyża. Kiedy jest mi ciężko prosić o pomoc, przy 5 stacji drogi krzyżowej spotykam Szymona Cyrenejczyka. Jezus zgodził się przyjąć pomoc od człowieka do tej pomocy przymuszonego. A ja? Czasem, gdy pytam kogoś: „Jaki to numer autobusu”, w odpowiedzi słyszę zniecierpliwienie: ”Przecież pisze!” Bolało mnie to do czasu, aż jedna z sióstr uświadomiła mi, iż powinnam najpierw uprzedzić, że jestem osobą niedowidzącą. Powoli uczę się tego, a takie sytuacje ofiarowuję Jezusowi. Także każde spotkanie z chorymi wzmacnia mnie, bo wiem, że możemy dzielić sie swym doświadczeniem życiowym i łączy nas wspólna modlitwa za siebie wzajemnie Kiedy byłam młoda czasem zwracałam się do Boga z wyrzutem: „Zabrałeś nam mamę, a inne koleżanki mają pełne rodziny. Rozdzieliłeś nas…”. Potem zrozumiałam, że Bóg nas w ten sposób wybiera, a to co wcześniej wydaje się niesprawiedliwe, wynagradza stokrotnie. Odkrywam to codziennie w słowach św. Pawła: „Wszystko mogę w tym, Który mnie umacnia”, lub „Bóg z tymi, którzy Go miłują współdziała we wszystkim dla ich dobra”. Ale do tego musiałam dojrzeć.
– Jednak mimo wszystko odwiecznym pytaniem człowieka pozostaje: „dlaczego?”.
– Przyznam, że boję się zadawać Bogu to pytanie. Myślę, że kiedy poznamy prawdę, będziemy wdzięczni, że tak, a nie inaczej pokierował naszym życiem. Sądzę jednak, że Bóg rozgrzeszy cierpiących z tego „dlaczego”, jeśli się przed Nim nie zamkniemy. Przecież Jezus też wołał do Ojca „Boże mój, czemuś mnie opuścił?”, ale powiedział również: „Nie moja, ale Twoja wola niech się stanie”. Uczą mnie tego nasze starsze, chore siostry, powtarzając z prostotą: „Niech się dzieje wola nieba, z nią się zawsze zgadzać trzeba”. One, żyjąc tą prawdą, potrafią być radosne i ofiarować Bogu swe cierpienia. Podobną lekcję otrzymałam kiedyś od mojej sparaliżowanej babci. Przykład dorosłych - modlących się, przyjmujących i ofiarujących cierpienie – zostaje w dzieciach na zawsze. Dziś, niestety, dzieci są chronione przed widokiem cierpiących i umierających, a nawet przed udziałem w pogrzebie. Trudno mi to zrozumieć. Pochodzę z wioski, gdzie do umierającej babci, czy dziadka przychodziły wnuki, aby się pożegnać, a przy trumnie zmarłego modliła się nieraz cała wioska. Dziś są trochę inne warunki; ludzie coraz rzadziej umierają we własnym domu, ale powinniśmy pamiętać, że dzieciom, których nie izoluje się od cierpienia, starości, śmierci i pogrzebu, łatwiej będzie w przyszłości przyjąć własny krzyż lub śmierć najbliższych. Jak mało jest w nas prostoty umierającego dziecka, które pociesza swoją mamę: „Nie płacz, przecież Pan Jezus mnie kocha”. Życzę zatem sobie i Wam, Drodzy Chorzy, byśmy z godnością potrafili nieść swój życiowy krzyż, codziennie na nowo zawierzając się Bożej dobroci.