Puzzle Pana Boga

W krótkim czasie zostawił wszystko, co kochał – najbliższych i pracę wśród młodzieży. Misjonarz, ks. Zenon Bonecki, opowiada o tym, jak pozwolił, by Pan Bóg poukładał mu życie od nowa.

Uśmiech, życzliwość oraz gotowość do słuchania to znaki rozpoznawcze Księdza Zenona. Nic więc dziwnego, że wciąż otaczał Go wianuszek młodzieży. Gdy jednak Pan Bóg zażądał od Niego podjęcia życiowej decyzji, okazał posłuszeństwo, zostawił wszystko i wyjechał, by służyć Kościołowi w dalekiej Afryce.

zdjęcie: Archiwum prywatne

2013-06-07

Redakcja: – Choć będzie to inny wywiad niż wszystkie dotychczasowe, bardzo się cieszę na rozmowę z Księdzem.
Ks. Zenon Bonecki:
– Ja również się cieszę, ale dlaczego mówisz, że to będzie inny wywiad?

– No choćby dlatego, że nie spotykamy się twarzą w twarz jak to zwykle bywa przy rozmowach. Geograficznie dzieli nas w tej chwili jakieś 10 tysięcy kilometrów i Wielka Cieśnina Gibraltarska. To pierwszy w historii „Apostolstwa Chorych” wywiad przeprowadzony za pośrednictwem internetu. W takich momentach na moje usta ciśnie się dziękczynienie Bogu za cuda techniki.
– Faktycznie internet niezwykle skraca dystans. Oczywiście dystans jedynie w znaczeniu odległości. Żywego kontaktu z człowiekiem nic nie jest w stanie zastąpić. Ja od dawna zmuszony jestem kontaktować się z wieloma osobami jedynie drogą wirtualną i dobrze wiem, co to znaczy nie oglądać czyjejś twarzy i nie słyszeć czyjegoś głosu przez wiele miesięcy.

– Mogę się tylko domyślać, jakie to trudne. Póki co, muszą nam wystarczyć jedynie namiastki spotkania: wspomnienie twarzy zamiast żywej obecności i stukot komputerowej klawiatury zamiast znajomego głosu... Proszę opowiedzieć najpierw o początkach Swojego powołania.
– Wszystko zaczęło się kiedy miałem 14 lat. To był wrzesień 1987 roku, chodziłem wówczas do ósmej klasy. Wtedy po raz pierwszy doświadczyłem Bożej miłości i poczułem w sercu pewność, że On jest i mnie kocha. Przed tym doświadczeniem Bóg był dla mnie abstrakcją, a Jego istnienie absolutnie nie miało wpływu na moje życie. To było jak zapalenie światła w ciemnym pokoju – nie miałem od tego momentu wątpliwości co jest grzechem, a co nie.

– Coś w rodzaju nagłego olśnienia?
– To był raczej proces. Długi. Bardzo intensywny także w sferze mojej emocjonalności.

– A kiedy pojawiła się pierwsza myśl o kapłaństwie?
– Krótko po tym doświadczeniu. Mój kolega zabrał mnie kiedyś do Franciszkanów. Styl życia braci, których poznałem, bardzo mi imponował.

– To tak jak mówi mądre przysłowie „Verba docet, exempla trahunt” („Słowa uczą, przykłady pociągają”)...
– Można tak powiedzieć. Chociaż trudno to do końca wyjaśnić i nazwać. Rodziło się we mnie jakieś pragnienie, wówczas jeszcze bardzo niedojrzałe. Bóg z czasem to pragnienie oczyścił, pokazał właściwe motywacje i przez różne wydarzenia poprowadził Swoją drogą.

– A pobyt w seminarium? Wiem, że był to dla Księdza trudny etap...
– Czas formacji w seminarium rzeczywiście był dla mnie trudny i to wcale nie ze względu na naukę. To był kryzys innego rodzaju. W seminaryjnych murach panuje atmosfera modlitwy i ciszy. W takich warunkach z człowieka zaczynają wyłazić rozmaite problemy, w takiej ciszy wiele spraw zaczyna krzyczeć. Dotarło do mnie, że nie radzę sobie z przeszłością i historią mojego życia, że wielu wydarzeń nie jestem w stanie udźwignąć i zaakceptować. Najbardziej bolesne było dla mnie uczucie ogromnego lęku, który paraliżował mnie w kontaktach z ludźmi. Byłem przerażony perspektywą, że kiedyś jako kapłan będę musiał stawać przed ludźmi i mówić do nich, rozmawiać z nimi, wchodzić z nimi w bliski kontakt.

– Nie ukrywam, że trochę trudno mi w to uwierzyć. Znam przecież Księdza jako człowieka otwartego, zawsze uśmiechniętego i chętnego do żartów i wygłupów. Na mój gust, w kontaktach z ludźmi zachowuje się Ksiądz swobodnie i zupełnie normalnie. O żadnych trudnościach w nawiązywaniu relacji z innymi absolutnie nie może być mowy.
– Zostałem uzdrowiony. Mogę tylko dziękować Bogu, że mnie podniósł i opatrzył moje rany. A rany były głębokie. Miały swoje źródło w doświadczeniach z dzieciństwa. Pan Bóg mobilizował mnie, bym z Nim współpracował w procesie uzdrawiania – On potrzebował mojej wolności i zgody. Razem sobie poradziliśmy. Mam to już za sobą.

– To mnie Ksiądz uspokoił, bo już się wystraszyłam...
– Jestem żywym dowodem na to, że Pan Bóg może zmienić człowieka nie do poznania. Trzeba Mu tylko na to pozwolić.

Potem było kilka lat kapłaństwa i pojawiło się powołanie w powołaniu czyli pragnienie bycia misjonarzem...
– Będąc w seminarium nie miałem takich pragnień, w ogóle o tym nie myślałem. Muszę przyznać, że jak przeglądałem czasem jakieś misyjne czasopisma, to wręcz mnie od nich „odrzucało”. Miałem głębokie przeświadczenie, że tutaj na miejscu jest wiele do zrobienia. Istotna zmiana w myśleniu pojawiła się podczas rekolekcji przed przyjęciem święceń diakonatu. Dowiedziałem się wówczas od mojego kolegi, że jeden z kapłanów, który bardzo mi pomógł swoim świadectwem życia kapłańskiego, zdecydował się wyjechać na misje. Ta wiadomość była dla mnie momentem przełomu. Wówczas pojawiło się we mnie pragnienie pójścia wszędzie, jeśli tylko Pan Bóg tego zażąda. Temu pragnieniu towarzyszyła radość i pokój. Pamiętam, że powiedziałem Panu Bogu, że jestem gotowy pojechać wszędzie, nawet na wschód, do Rosji. Musi tylko dać mi znak.

– I dał?
– Tak, dał. To był trudny znak, bolesny w przeżywaniu. Zostało mi bowiem zabrane to, co bardzo kochałem i co dawało mi mnóstwo kapłańskiej radości. Byłem wikarym w parafii, w samym sercu wielkiego miasta. Pracowałem wśród młodzieży. Współpraca z młodymi ludźmi układała się absolutnie wyjątkowo. Byłem świadkiem wielu duchowych przemian, nawróceń. I nagle Bóg zażądał, by to wszystko zostawić, niejako porzucić swoją miłość. Dekretem Księdza Biskupa zostałem przeniesiony na nową parafię. Dominujące uczucie, które pamiętam z tamtego okresu to ogromna złość. Nie rozumiałem o co chodzi przełożonym. Nie wiedziałem też co „kombinuje” Pan Bóg. Często zadawałem Mu to pytanie na modlitwie. Pamiętam, że w tamtym czasie kiedy po całym dniu pracy wracałem do swojego pokoju, gasiłem światło, klękałem na klęczniku i bezradny trwałem przed Bogiem w ciszy.

– Modlił się Ksiądz...
– Nawet nie wiem, czy to była modlitwa, to było bardziej wylewanie swoich żalów. Ale to przynosiło mi ulgę. Wracał pokój serca w przeżywaniu tej straty. I właśnie w takim klimacie powróciła do mnie myśl o wyjeździe na misje. Dodatkowo – zupełnie nieoczekiwanie – do Polski przyjechał wspomniany wcześniej ksiądz. To było dla mnie potwierdzeniem, choć oczywiście nadal miałem wiele wątpliwości.

– A więc znakiem, który dał Księdzu Pan Bóg był raczej ciąg wydarzeń, które należało ułożyć w całość, jak puzzle.
– Dokładnie tak. A ostatnim elementem tej układanki była zgoda mojego Biskupa na wyjazd na misje. We wrześniu 2008 roku zacząłem przygotowania do pracy misjonarza w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie. Po dziewięciu miesiącach przygotowań i miesięcznym urlopie, wysłano mnie jeszcze do Anglii, do parafii, w której spędziłem pół roku. Wreszcie 21 stycznia 2010 roku wylądowałem na lotnisku w Lusace, stolicy Zambii. No i do dzisiaj jestem na misjach w Afryce.

– A jak Zambijczycy przyjęli „białego księdza”?
– Pierwszy dzień na afrykańskiej ziemi był ciekawy. Prosto z lotniska pojechałem do ministerstwa dla imigrantów, żeby odebrać dokumenty zezwalające mi na pracę w Zambii. Potem uczestniczyłem we Mszy Świętej, podczas której dwie siostry zakonne składały swoje pierwsze śluby. Zostałem przyjęty bardzo życzliwie i szybko poczułem się jak „u siebie”, mimo, że nie bardzo rozumiałem, co wszyscy do mnie mówią.

– W jakim języku mówią mieszkańcy Zambii?
– Z porozumiewaniem się w Zambii jest pewna trudność, która polega na tym, że mówi się tam w 73 językach. Dodatkowo plemiona są wymieszane, co powoduje, że ludzie często nie mówią jakimś jednym językiem, ale posługują się kompilacją kilku. Ja wciąż uczę się języka cibemba. Ten język jest trudny, bo używane w nim słowa z niczym się nie kojarzą. Weźmy dla przykładu Znak Krzyża: Kwishina lyakwa Tata na Mwana na Mweo Mutakatifu.

– Jeden wyraz kojarzy mi się ewidentnie... Czy „Tata” oznacza Ojca?
– Tak.

– No to nie jest tak źle.
– Na początku było naprawdę ciężko ale teraz jest już dużo łatwiej.

– A jak wygląda Księdza zwykły dzień pracy?
– To bywa różnie. Zwykle wstaję o godzinie 6.00, bo na 7.00 muszę dotrzeć do miejsca, gdzie jest moja wspólnota. Kilka miesięcy temu objąłem nową parafię, w której trzeba dopiero wszystko zorganizować. W związku z tym muszę nadzorować ludzi, którzy przychodzą pomagać w pracy, trzeba też załatwiać wiele urzędowych spraw. Oprócz tego oczywiście odprawiam Msze Święte, spowiadam, rozmawiam z moimi parafianami. Ludzie potrzebują przecież Pana Boga wszędzie tak samo, niezależnie od koloru skóry. Czas poświęcam również na przygotowanie kazań i załatwianie rozmaitych spraw parafialnych. Ponadto mam pod opieką 30 tak zwanych outstation czyli stacji misyjnych do których muszę docierać z moją posługą. Do najdalej położonej stacji mam 100 kilometrów. Czasem tropikalna pogoda sprawia, że pojawiają się trudności z dotarciem do celu. Kiedy na przykład całą noc pada obfity deszcz, następnego dnia drogi zamieniają się w rwącą rzekę. Muszę wówczas przedzierać się samochodem przez głębokie dziury wypełnione wodą i uważać, aby w nich nie ugrzęznąć. Jeśli to się przydarzy, wtedy ktoś życzliwy przyjeżdża swoim traktorem i mnie wyciąga. Ale myślę, że te zewnętrzne przeszkody wcale nie są najtrudniejsze.

– W takim razie co jest najtrudniejsze?
– Moja pycha. Z nią muszę toczyć największą walkę. Ale oprócz trudności jest również wiele momentów cudownej radości i szczęścia. Nie można nie być szczęśliwym, kiedy widzi się głęboką wiarę i zaangażowanie ludzi oraz ich ogromną troskę o Kościół.

– Osobiście najbardziej podziwiam w Księdza decyzji to, że tak po prostu – niemalże z dnia na dzień – spakował Ksiądz swoje dawne życie do walizki, zrezygnował z wygód i zamieszkał na końcu świata. Nie każdego byłoby stać na coś takiego.
– Nie mogę narzekać na brak wygód. Mam duże łóżko – o wiele większe niż kiedykolwiek w Polsce. Wierni ofiarowali mi ostatnio skrzynkę Fanty, pomidory, ziemniaki, cukier, mąkę i żywą kurę. W Polsce nikt tak o mnie nie dbał.

– Ja tu na poważnie, a Księdza jak zwykle trzymają się żarty...
– Moi parafianie tak o mnie dbają, że ani myślę wracać. Ale potrzebuję modlitwy. Przy tej okazji pokornie proszę tych, którzy intensywnie cierpią, by czasem wspomnieli o mnie Bogu w swoich modlitwach. Widzę swoją kruchość, fizycznie doświadczyłem jak szybko można tutaj stracić zdrowie i jak łatwo odejść od pierwotnej miłości do Boga. Proszę także o modlitwę za moją parafię, która nosi wezwanie Miłosierdzia Bożego, abyśmy jako wspólnota nie przegapili tego, czego Pan Bóg od nas oczekuje. Abyśmy w ferworze pracy nie zgubili tego, co najważniejsze. Ze swojej strony zapewniam wszystkich chorych i cierpiących, którzy wspierają mnie modlitwą, że co jakiś czas odprawiam w ich intencji Mszę Świętą.

– Mogę Księdza zapewnić „w ciemno”, że Osoby chore i cierpiące będą się modlić we wszystkich Księdza intencjach. Nasi Czytelnicy nigdy nie zawodzą!
– Bardzo za to dziękuję. Niezwykle sobie cenię modlitwę i pamięć innych. Na ile potrafię, staram się tę życzliwość odwzajemniać. Pragnę powiedzieć tobie i wszystkim Chorym: Yesu Kristu alimitemwisha nganshi, co znaczy Jezus Chrystus kocha Cię szalenie.

Miesięcznik, Numer archiwalny, Z cyklu:, 2013-nr-04, W cztery oczy

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 21.11.2024