Błogosławieństwo choroby
Z Bratem Pawłem Kubiakiem, kapucynem, do niedawna proboszczem Parafii Matki Bożej Częstochowskiej w Krakowie-Olszanicy rozmawia Cezary Sękalski.
2013-06-24
CEZARY SĘKALSKI: – Jak to się stało, że zaangażował się Brat w posługę wśród osób chorych?
BRAT PAWEŁ KUBIAK: – Wszystko zaczęło się w styczniu 2011 roku. Chodząc po kolędzie odwiedziłem pana Mariana, alkoholika z mojej parafii, którego wcześniej bardzo często widywałem pijanego na ulicy. Kiedy wszedłem do jego domu, zobaczyłem, że jest w pidżamie, bardzo wychudzony. Zapytałem: - Co się stało? A on odpowiedział, że jest chory na raka. Zapytałem, czy może w takim stanie pić alkohol, a on odpowiedział, że nie może, bo nawet jak próbował, to wszystko zwracał i mu to bardzo zaszkodziło. Wtedy rzuciłem: - W takim razie chwała Bogu za tego raka! Ale on nie zrozumiał moich słów, jego żona, pani Danusia również. Zmieniłem więc temat i obiecałem, że jak skończę kolędę, to ich odwiedzę i wtedy dłużej pogadamy... Zacząłem go odwiedzać mniej więcej raz w tygodniu. Rozmawialiśmy, a potem wyspowiadał się, a ja mówiłem mu także o potrzebie pojednania z całą rodziną. Nie był może z nią bardzo skłócony, ale lata nadużywania alkoholu spowodowały pewne napięcia między nim a żoną, dziećmi i wnukami, a także jego mamą. W maju 2011 roku pan Marian znalazł się na oddziale paliatywnym w szpitalu na ul. Wrocławskiej w Krakowie i poprosił żonę, aby spytała mnie, czy mógłbym go tam odwiedzać. Odpowiedziałem, że nie ma sprawy! Pojechałem odprawić Mszę Świętą na sali, na której leżał. Zacząłem go tam odwiedzać i coraz bardziej mi się podobało. Stwierdziłem, że te odwiedziny nie sprawiają mi żadnej trudności, a nawet zaczynam odpoczywać, kiedy tam
jestem i rozmawiam z ludźmi.
– Taki nowy sposób na kapłańskie życie...
– To nie był żaden mój pomysł, żadna akcja duszpasterska, żadne poświęcenie. W tę posługę wprowadził mnie mój parafianin. Pan Marian pojednał się ze swoimi dziećmi i wnukami, co było dla mnie bardzo ważne. Synowie i córki powiedziały mu, co czują i co myślą, a on też się wypowiedział, po czym nastąpiło piękne pojednanie. Na końcu pojednał się także ze swoją mamą. Mimo że ona nie miała do niego żadnych pretensji i cały czas mówiła o nim: „Mój kochany Marianek”, gdy przyszła na oddział trzy dni przed jego śmiercią, w lipcu 2011 roku, to oboje się popłakali. Było to dla mnie bardzo wzruszające, bo widziałem, jak Pan Bóg dzięki chorobie przemienia alkoholika. Cała ta choroba okazała się wielkim błogosławieństwem dla całej rodziny. Była też błogosławieństwem dla mnie, bo wrzuciła mnie w rzeczywistość, o której oczywiście wcześniej słyszałem i wiedziałem, ale nie dane mi było jej tak naprawdę doświadczyć.
– I do tego czasu ma Brat kontakt z oddziałem paliatywnym na Wrocławskiej?
– Tak. Praktycznie staram się być tam codziennie, jeśli oczywiście nie jestem przeszkodzony innymi obowiązkami. Czytam ludziom książki (zwłaszcza „Chatę”), rozmawiam, czasem spowiadam, asystuję przy czyjejś śmierci. Zdarzyło się to już kilka razy i nie sprawia mi to jakiejś większej trudności. Jeśli pacjent albo rodzina sobie tego życzy, jestem do dyspozycji, a jeśli ktoś ma jakieś opory, to znikam.
– Jest ktoś, kto Bratu pomaga w tej służbie?
– W pewnym momencie stwierdziłem, że sam nie dam rady tak często jeździć na oddział paliatywny, więc podczas Mszy Świętej zapytałem czy w parafii znalazłyby się osoby chętne, aby jeździć i odwiedzać chorych na oddziale paliatywnym. Zgłosiło się kilka osób, a obecnie sześć z nich robi to regularnie. Także w ramach przygotowania do bierzmowania z młodzieżą organizujemy jasełka, opłatek. Gimnazjaliści przygotowują coś do zjedzenia, potem zawozimy to na oddział i częstujemy tych, którzy oczywiście mogą normalnie jeść, bo niektóre osoby
są karmione np. przez rurkę. Na początku młodzież jest trochę wystraszona i niepewna, ale lody zostają przełamane, kiedy pielęgniarka oprowadza ich po salach, po czym młodzi ludzie po dwie, trzy osoby podchodzą do poszczególnych łóżek i rozmawiają z pacjentami. Zdarzało się, że gimnazjaliści spotykali znajomych parafian i mogli z nimi porozmawiać. Na wielu młodych ta wizyta robiła ogromne
wrażenie i niektórzy z nich włączali się w taki wolontariat na stałe. Dobrze, że znajdują się ludzie, którzy odwiedzają chorych. I tak przy oddziale paliatywnym zrodził się wolontariat.
– A jak to można odpoczywać w trakcie spotkań z chorymi? Czy to jest w ogóle możliwe?!
– Podczas mojej pracy proboszcza w parafii przeżywałem wiele napięć związanych z licznymi obowiązkami; przygotowaniem liturgii, prowadzeniem nabożeństw i przewodniczeniem, oddaniem kościoła po przebudowie... Posługa proboszcza wymaga mobilizacji i człowiek
jest postrzegany przez pryzmat swojej funkcji. Na oddziale paliatywnym jestem bardziej traktowany jak brat zakonny, czasem jako kapłan i to zupełnie zmienia perspektywę. Bywa też, że jest się niechcianym, bo nieraz – zwłaszcza mężczyźni – mają swoje opory przed spotkaniem z księdzem. Kiedy jednak zaczynam im czytać książkę, zmieniają swoje nastawienie. Dzięki spotkaniu z chorymi widzę, co tak naprawdę jest
w życiu ważne. Na oddziale paliatywnym spotkałem pana, który leżąc w łóżku prowadził jeszcze swoją firmę. Miał przed sobą laptopa i wydawał pracownikom polecenia, ale wkrótce jego aktywność zaczęła gasnąć. A pewnego dnia powiedział do mnie: - Proszę księdza ja już jutro nie będę żył... Przyjechałem następnego dnia i okazało się, że jego słowa były prorocze. Miałem trzy takie przypadki w życiu, a w tej parafii dwa.
– Na czym polega zmiana priorytetów w kontakcie z chorymi?
– W swojej codziennej pracy nieraz się denerwuję, bo mi coś nie wychodzi, albo natrafiam na jakieś kłopotliwe sytuacje, ale kiedy jadę na oddział paliatywny, widzę, co w życiu się liczy.
– Czyli dla Brata było to związane ze zmianą perspektywy patrzenia na rzeczywistość?
– Tak. To uświadamiało mi, że prędzej, czy później i ja odejdę. Niby każdy z nas o tym wie, ale kiedy doświadcza się odchodzenia ludzi systematycznie, lepiej się o tym pamięta. Są oczywiście ludzie, którym wystarczy raz tego doświadczyć, inni potrzebują częstszych przypomnień, bo tu jest do wykonania przebudowa kościoła, zorganizowanie jakieś grupy duszpasterskiej albo jakiś wyjazd z pielgrzymką i łatwo się zapomina o tym, że w każdej chwili można odejść i trzeba być na tę chwilę przygotowanym. Dzięki temu doświadczeniu teraz nie liczą się dla mnie zbytnio sprawy materialne. Dziś pieniądze są, a jutro ich może nie być. Widzę, że ludzie chorzy też nabierają właściwego stosunku do spraw materialnych, chociaż niekiedy straszny jest widok rodziny, która walczy o majątek po osobie umierającej.
– Ufam, że są też budujące sytuacje...
– Pozytywnym przykładem jest dla mnie Pani Ela, moja parafianka, która leży w hospicjum na ul. Rzepakowej w Krakowie. Rok wcześniej miała stan przedzawałowy, a wylew dosięgnął ją właśnie w kontekście kłótni o podział majątku. Przez miesiąc Pani Ela leżała jak roślinka i lekarze nie dawali jej szans na przebudzenie. Kiedy leżała na OIOM-ie na ul. Wrocławskiej, córki wraz z wnuczką modliły się przy jej łóżku. W pewnym momencie ona ścisnęła dłoń wnuczki tak, że ta aż krzyknęła z bólu. Kiedy powiedziały o tym lekarzowi, nie chciał w to uwierzyć,
ale potem zaczęli do niej mówić, aby kiwnęła palcem i ona to zrobiła. Lekarz był zdziwiony i wszyscy uznali to za cud, że potrafiła wyjść z takiego udaru. Teraz Pani Ela jest w miarę świadoma i można z nią porozmawiać. Mówić nie bardzo może, bo jest po tracheotomii i ma rurkę przy krtani, ale kiedy patrzy się na jej usta, można zrozumieć, co chce powiedzieć. Ponieważ przewieziono ją do hospicjum na ul. Rzepakową w Krakowie, również tam zaczęliśmy ją odwiedzać, i tam spotkałem chore dzieci: Pawełka, który ma dwa lata i nie widzi, nie słyszy, nie mówi i Majkę z zespołem Downa, która wprawdzie nie mówi, ale widzi i jest bardzo żywotna. Rodzice odwiedzają te dzieci, kiedy
mają czas, ale brakuje osób, które by się z tymi dziećmi bawiły, głaskały je i po prostu z nimi były. Oczywiście są tam pielęgniarki, które bardzo się starają wszystko tym dzieciom zapewnić, ale mając pod opieką kilkadziesiąt osób na oddziale, trudno jednej osobie poświęcić dwie, trzy godziny dziennie. Z tej potrzeby zrodził się pomysł, aby i przy tym hospicjum zorganizować wolontariat. Tam obecnie chodzi pięć osób dorosłych. Są to kobiety, które mają swoje dzieci i jedna babcia, która ma 80 lat i jest bardzo chętna do takich odwiedzin. Co robią? Bawią się z Majką zabawkami, czytają jej bajki, Pawełka głaszczą. Wszystko to nie jest moim pomysłem i wyborem. To nie wyszło ode mnie, ale to moi parafianie wprowadzili mnie w taką posługę. Pan Marian, który już nie żyje, wprowadził mnie na oddział paliatywny, a Pani Ela, która żyje i mam nadzieję, że długo będzie jeszcze żyć, wprowadziła mnie do hospicjum. To nie jest tak, że to my coś dajemy ludziom chorym, ale to oni nam coś dają. Mogę to potwierdzić z własnego doświadczenia.
– A nie był dla Brata przygnębiający widok ludzi, którzy odchodzą? To w końcu odsłania prawdę o tym, że nasze życie też jest kruche...
– Mam poczucie, że jest to integralnie wiązane z naszym życiem i nie powinniśmy tej prawdy od siebie odsuwać czy odrzucać. Nikt z nas nie może tego wykluczyć, że zachoruje mama, tata, siostra czy brat. Nie możemy też wykluczyć, że sami będziemy potrzebowali czyjejś pomocy. Może nauczyliśmy się być samodzielni, niezależni i oderwani od innych, ze świadomością, że sami sobie zawsze poradzimy, ale Pan Jezus nam przypomina, że wszyscy jesteśmy od siebie zależni. Sam stworzy wspólnotę najpierw z apostołów, ludzi słabych i grzesznych, których wezwał do tego, aby sobie nawzajem pomagali. Nie powoływał ludzi samodzielnych i niezależnych. W końcu Pan Jezus też mógłby sobie sam poradzić, a jednak tak jak sam jest we wspólnocie z Ojcem i Duchem Świętym, jest zależny od Nich, tak do podobnej postawy wezwał swoich uczniów.
– A czego Brat nauczył się od chorych?
– Chorzy zmienili moje priorytety. Pewne rzeczy nie są już dla mnie tak ważne. Dalej je robię, ale mam świadomość, że nie muszę ich robić koniecznie, nie są mi niezbędne do szczęścia.
– Jakie to są rzeczy?
– Kiedyś ważne było dla mnie bieganie, wspinaczka. Ważne było dla mnie duszpasterstwo i zawsze chciałem jak najwięcej zrobić w tej dziedzinie. A teraz widzę, że wcale nie trzeba robić dużo spektakularnych rzeczy. Jedna osoba, przy której jestem, liczy się nieraz bardziej niż przemawianie do setek słuchaczy...
– Czyli może istnieć coś takiego, jak nadmierny aktywizm księdza?
– W Japonii znamy tzw. karoschi, ataki serca wśród ludzi nadaktywnych, a my mamy naszą herezję czynu. Nieraz księdzu wydaje się, że im więcej zrobi, tym będzie lepszy i tym bardziej Pan Jezus będzie patrzył na niego przychylnym okiem. Okazuje się jednak, że bycie przy jednej osobie chorej nieraz jest tak samo ważne, jak każde inne duszpasterstwo. To mi pokazuje, że wszystkie dziedziny życia są ważne.
– Umiejętność budowania relacji okazuje się ważniejsza niż wielość różnych powierzchownych zaangażowań?
– W duszpasterstwie często najważniejszy jest ksiądz i to, co on zorganizuje. Księdza przenoszą i duszpasterstwo upada. A w duszpasterstwie ludzi chorych jest inaczej. To ludzie odchodzą, a ksiądz zostaje i musi na nowo wychodzić do kolejnych osób, które przybywają na oddział. Najdłużej miałem kontakt z pewną panią, która na oddziale leżała rok, a później poszła do domu. Potem przychodzą
nowe osoby i ja za każdym razem muszę do nich wychodzić, przedstawiać się, mówić, że na imię mam Paweł, jestem zakonnikiem, wolontariuszem, że mogę poczytać książkę, porozmawiać, wyspowiadać, jak trzeba. Wolontariat wymaga kreatywności. Z panem organistą
jeździmy czasem co niedzielę albo co dwa tygodnie na oddział, aby pośpiewać piosenki biesiadne. W Boże Narodzenie śpiewamy kolędy. W tym okresie zorganizowaliśmy też dla chorych jasełka z poczęstunkiem. Tam trzeba być cały czas pomysłowym i dynamicznym,aby tych ludzi czymś zaskoczyć. 8 marca przywiozłem kwiatki dla pań. To takie proste, zwyczajne gesty.
– A jak Brat przeżywał sytuacje, w których ktoś agresywnie reagował na to, że jest Brat księdzem?
– Wiadomo, że w takich sytuacjach jest mi przykro, ale wtedy myślę sobie, że osoba chora ma prawo do takich zachowań. Czasem na mój widok od razu pada deklaracja: - Jestem niewierzący! Ja wtedy odpowiadam: - Mnie to nie przeszkadza. Mogę poczytać książkę... Wtedy pacjent odpowiada: - No to dobrze. I za trzy dni mam do niego pójść mu poczytać. Nie narzucam się i nie zakładam, że każdego muszę wyspowiadać.
– A zdarzało się, że ktoś początkowo nieufny w pewnym momencie się otwierał?
– Miałem przynajmniej cztery takie przypadki, a szczególnie dotyczyło to mężczyzn. Kiedy czytałem jednemu pacjentowi książkę, inny chory przez jakiś czas jakiś czas mnie obserwował i potem przez rodzinę albo za pośrednictwem pielęgniarki prosił mnie o rozmowę albo spowiedź. Do dziś jedna pani, kiedy do mnie dzwoni, to zawsze dziękuję, że mąż po wielu latach się wyspowiadał. A nieraz są to spowiedzi nawet po czterdziestu latach. Często też rodziny nie wiedzą, jak zachować się w takich sytuacjach więc potem są bardzo wdzięczne za pomoc.
– To pokazuje, że osoby, które są dosyć daleko od Kościoła, potrzebują czasu na to, aby najpierw dostrzec człowieczeństwo kapłana, a nie tylko jego oficjalną funkcję.
– Myślę, że jest to bardzo ważne, aby do takich ludzi wychodzić nie od własnego kapłaństwa, czy życia zakonnego, ale od zwykłego człowieczeństwa. Przykładowo, zagrzać komuś w mikrofalówce jabłko i nakarmić. Pewnego razu dowiedziałem się, że w innym szpitalu leży parafianian alkoholik, który przez wiele lat był bardzo daleko od Kościoła. Pojechałem go odwiedzić, a on mnie w pierwszej chwili wyrzucił. Potem przyjechałem znowu, opowiedziałem mu, jak się rozbudowuje kościół, na co on odpowiadał, że go to nie obchodzi. Spytałem, czy czegoś potrzebuje, a on poprosił o wodę. Kupiłem butelkę wody i przyniosłem mu, ale on nie mógł nawet jej utrzymać, więc sam podałem mu wodę do picia. Podziękował. - To co, może chociaż rozgrzeszenie? – spytałem. - Tak i namaszczenie... – dodał. Następnego dnia już nie żył. Dziękowałem Panu Bogu bardzo, bo to było dla mnie ważne, że ten człowiek jak ten dobry łotr na krzyżu w chwili śmierci pojednał się z Panem Bogiem.
– Ma Brat poczucie, że ludzie ci przechodzą do innego świata?
– Tak. I mam nadzieję, że oni wyjdą po mnie, kiedy ja będę umierał i że będę miał tam wielu przyjaciół. Nie wiem czy są to moi patroni, ale na pewno się za mną wstawiają. Kiedy mam jakieś problemy w parafii, proszę ich o pomoc. Teraz na przykład w naszej parafii powstała grupa Anonimowych Alkoholików: dwóch naszych parafian nie pije: jeden pół roku, a drugi dwa miesiące. Prosiłem ś.p. Mariana i Karola, którego też chowałem, aby pomogli. Kiedy obejmowałem funkcję proboszcza, prosiłem księdza kardynała Stanisława Dziwisza o błogosławieństwo dla dwóch dzieł w parafii: założenia grupy neokatechumenalnej oraz grupy Anonimowych Alkoholików. Neokatechumenat
powstał jakiś czas temu, a grupa AA powstaje teraz, kiedy już odchodzę z tej parafii.
– Kończy się czas sprawowania funkcji proboszcza, jaki jest Brata dalszy projekt na posługę kapłańską?
– Teraz chcę wszystko, co tu robiłem, oddać Panu Bogu w domu modlitwy w Zagórzu, żeby mój czas przede wszystkim wyznaczała modlitwa, a nie praca. Święty Franciszek spotkał trędowatego na początku swojego nawrócenia, a ja miałem to doświadczenie dopiero po
osiemnastu latach kapłaństwa i może to mi teraz pomoże w ciągłym nawracaniu się, o co proszę Pana Boga.
Zobacz całą zawartość miesięcznika »