Przeprowadź mnie na drugi brzeg
Takich pożegnań życzyłabym wszystkim, którzy odchodzą. Takiego pożegnania życzyłabym również sobie.
2013-07-17
Jest środek tygodnia. Dzień jak co dzień. Hospicjum żyje własnym życiem. Na oddział wchodzę przez duże metalowe drzwi i od razu uderza mnie woń środków dezynfekujących, którą ktoś próbował zneutralizować lawendowym płynem do podłóg. Nie udało mu się. W powietrzu wciąż wisi zapach szpitala. Najpierw witam się w dyżurce z pielęgniarkami, potem na chwilę siadam w maleńkiej oddziałowej kaplicy. Próbuję zebrać siły na najbliższych kilka godzin. Wiem, że czeka mnie trudny czas.
Odwiedzam po kolei wszystkie sale. Nie spieszę się. Przy łóżku każdego chorego zostaję tak długo, jak sobie tego życzy. Jeden z pacjentów pozwala mi nawet pobawić się chwilę ze swoją pstrokatą papugą, która mieszka razem z nim w szpitalnej sali. Kiedy jednak papuga boleśnie dziobie mnie w palec – rezygnuję z dalszej zabawy. Te moje wygłupy, w których niektórzy chorzy chętnie biorą udział, trwają jeszcze jakiś czas. W końcu docieram do sali, gdzie wokół łóżka i leżącego na nim młodego mężczyzny zgromadziło się wiele osób. Daje się tutaj wyczuć pogodną atmosferę, którą podsyca szczebiot dzieci i odgłosy pracującego wentylatora. Po dłuższej chwili orientuję się, że oto jestem uczestnikiem POŻEGNANIA.
Takich pożegnań życzyłabym wszystkim, którzy odchodzą. Takiego pożegnania życzyłabym również sobie. Bez szlochu i histerii, bez oskarżeń i szukania winnego, wreszcie bez dzielenia majątku po kimś, kto jeszcze nie umarł. Tutaj na stole w wazonie stoją polne kwiaty, obok piękny, rzeźbiony krucyfiks. Mały szkrab usiłuje wspiąć się na szpitalne łóżko taty, a drugi – nieco starszy potomek chorego – nieporadnie brzdąka na gitarze jakiś przebój Leonarda Cohena. Myślę sobie: Jezu drogi, jak pięknie trzeba żyć, by zasłużyć sobie na taki koniec?
Stoję pod ścianą i przyglądam się tym scenom dobrych dziesięć minut. Nikomu z obecnych nie przychodzi do głowy, aby mnie wyprosić – wręcz przeciwnie – nalegają, abym została. Starsza pani, która razem ze mną podpiera ścianę nagle odzywa się do mnie: – Proszę uważać, teraz będzie najlepsze. Po chwili wszyscy obecni wyciągają jakieś kolorowe kartki i po kolei zaczynają odczytywać to, co jest na nich zapisane. Owa starsza pani wyjaśnia mi, że to listy na pożegnanie. Kiedy to słyszę, moje oczy robią się niebezpiecznie wilgotne, a wzruszenie grzęźnie gdzieś w gardle.
To były cudowne listy. Wprost genialne! Oczywiście nie przytoczę ich treści z uwagi na intymność tamtej chwili, ale zdradzę, że wszystkie zaczynały się od słów: „Kocham cię i chcę powiedzieć ci, że…” Myślałam, że po tym, co zobaczyłam i usłyszałam już nic mnie nie zdziwi. Bardzo się myliłam. Moment kulminacyjny nadszedł z chwilą, kiedy swoją kolorową kartkę wyciągnął chory mężczyzna. Podobnie jak wcześniej jego najbliżsi, dziękował i przepraszał. Na deser zostawił jednak coś, co absolutnie zwaliło mnie z nóg. Poprosił, by na drugi dzień, od razu rano, sprowadzić mu księdza ponieważ chciałby przed śmiercią przyjąć…szkaplerz karmelitański. Słowa, które wówczas wypowiedział ten odchodzący mężczyzna, zapamiętam raczej na zawsze. Bez żadnego skrępowania i udawanej dramaturgii wyjaśnił wszystkim powód swojej nieoczekiwanej prośby: – Pragnę przyjąć szkaplerz karmelitański, bo bez opieki Maryi sobie nie poradzę. To Ona przeprowadzi mnie na drugi brzeg.
Na każdorazowe wspomnienie tych wydarzeń ściska mnie w gardle. Przez moją głowę na powrót przepływają obrazy, a w sercu dudnią słowa. Wciąż jestem oczarowana tamtym POŻEGNANIEM. Zastygłe na wargach słowa układają się w bezgłośną modlitwę: – Maryjo, Królowo Szkaplerza Świętego, Maryjo, Przewodniczko do Raju, mnie również kiedyś bezpiecznie przeprowadź na drugi brzeg…