Tour de Zbysio
Zbyszek jest 6 lat ode mnie starszy – taki bardziej kumpel niż mentor. Choruje na dystrofię mięśni i bardzo cierpi. Ale to nie będzie tekst o cierpieniu. To będzie opowieść o nadziei.
2013-07-30
Po raz pierwszy spotkałam go w maju 2012 roku. Siedział na wózku w hospicyjnym ogrodzie, mocno wychudzony z odbijającą słońce łysiną. Widywałam go już wcześniej na korytarzu, ale nigdy nie rozmawialiśmy. Aż do tamtego ciepłego popołudnia. Zbyszek jest 6 lat ode mnie starszy – taki bardziej kumpel niż mentor. Choruje na dystrofię mięśni i bardzo cierpi. Ale to nie będzie tekst o cierpieniu. To będzie opowieść o nadziei.
3…2…1…0…start!
Zbysio – pozwolił mi tak do siebie mówić – codziennie budzi się przed świtem. Mimo postępującego zaniku mięśni jest jeszcze samodzielny, dlatego rzadko prosi o pomoc przy porannej toalecie. Raz tylko pomagałam mu przy goleniu. O rany! Narobiłam tyle piany, że starczyłoby dla pułku wojska. Gdy wszyscy dopiero się budzą, on siedzi już na swoim wózku i robi coś w rodzaju porannego obchodu. Polega to na tym, że odwiedza po kolei sale, witając się z każdym znajomym z oddziału. Czasem udaje mu się przemycić pod kocem krówki ciągutki i poczęstować chorych, zanim jeszcze ktoś zdąży podłączyć im wlewy kroplówkowe bez smaku. Potem wraca do siebie na śniadanie, które zawsze określa jako „królewskie”, nawet gdy jest to zwykła kanapka z pastą jajeczną i ledwie ciepła kawa zbożowa. Po śniadaniu zawsze jest czas na lekturę. Zbysio zasadniczo czytuje dwóch autorów – Jamesa Pattersona, piszącego powieści sensacyjne oraz Tess Gerritsen, piszącą thrillery medyczne. Opowiadał mi nawet ostatnio fabułę jednego takiego thrillera. Po tej opowieści, mimo mojej wielkiej miłości do Zbysia, muszę przyznać, że jego gust literacki jest raczej marny.
Zgubić peleton
Około 9.00 na oddziale jest obchód. Wtedy zaczyna się prawdziwa zabawa. Zbysio bowiem zamiast grzecznie czekać w sali na lekarską wizytę, bawi się z personelem w kotka i myszkę. Wygląda to tak, że zakłada zielone tenisówki, włącza w swoim wózku turbo i po prostu ucieka. Czasem na inne piętro, czasem do ogrodu. Nikt nie zna jego tajnych tras i świetnych kryjówek. Tylko raz udało mi się przypadkiem odkryć jedną, kiedy Zbysio schował się do pomieszczenia z pościelą… Gdy już uda mu się wywieźć w pole cały personel, wraca powoli do sali i jak gdyby nigdy nic, poddaje się wszystkim zabiegom. Jest wtedy, jak młody bóg.
Lotna premia
W okolicach obiadu, gdy wszyscy myślą, że Zbysiowi odechciało się głupot, on wyrusza do tutejszego bufetu. Jest to miejsce na parterze, w którym można kupić normalne jedzenie i gdzie zamiast przykrej woni starego mleka, w powietrzu unosi się zapach ruskich pierogów, względnie bigosu. Nie mam pojęcia, jak to się dzieje, że Zbysio nie wydał w tym bufecie jeszcze ani złotówki, a zawsze wraca stamtąd syty, w dodatku z kieszeniami wypchanymi jedzeniem. Wygląda na to, że jednak nie jestem jedyną wielbicielką Zbysia i panie z bufetu robią mi niezłą konkurencję. Muszę także z przykrością stwierdzić, że przy ich zdolnościach kulinarnych, jestem raczej na straconej pozycji.
Samotny finisz
Po całym szalonym dniu i wielu przygodach, Zbysio musi w końcu zwolnić. W porze kolacji nie ma już tylu sił, by gdzieś uciekać albo pędzlować bufetowe spiżarnie. Leży więc spokojnie na łóżku i jak go znam – obmyśla podstępny plan na kolejny dzień. Nie spieszy się. W ciągu dnia wypracował na tyle dużą przewagę w wyścigu do szczęścia, że nie musi się martwić, że ktoś go wyprzedzi. Jest samotnym liderem. Niekwestionowanym mistrzem. Zbysiu drogi, wierzę, że wygrasz ten Tour! Do szczęścia jest już blisko!