Z szarości do barw
Pamiętam, że wtedy po raz pierwszy pojawiło się w moim sercu pragnienie poznania Boga. Było jeszcze bardzo nieśmiałe i wątłe, ale z pewnością prawdziwe.
2013-09-18
Martę poznałam pół roku temu w Instytucie Fizjologii i Patologii Słuchu w Kajetanach pod Warszawą. Przyjechała do kliniki, by poddać się testom, które miały zweryfikować, czy jej przypadek kwalifikuje się do wszczepienia implantu ślimakowego. Marta ma 28 lat i od 13-stu jest głuchoniema. W ciągu ostatnich miesięcy spotykałam się z nią kilkakrotnie, zawsze przy okazji pobytu w klinice. Ponieważ nie znam języka migowego, porozumiewałyśmy się, pisząc na kartce. Marta czytała także z ruchu moich warg. Po wielu godzinach spędzonych na „rozmowach” z Martą, z moich notatek zaczyna wyłaniać się wzruszająca historia jej życia. Zgodziła się, bym ją tutaj opowiedziała. To historia z chorobą i nawróceniem w tle.
Marta urodziła się w 1985 roku w zamożnej i niewierzącej rodzinie. Jestem jedynaczką, od zawsze rozpieszczaną przez rodziców. W sensie materialnym nigdy niczego mi nie brakowało. Miałam najlepsze zabawki, markowe przybory szkolne i modne ubrania. Rodzice zadbali, bym poszła do dobrej szkoły i rozwijała swoje zainteresowania. Grono fajnych znajomych sprawiało, że chętnie spędzałam z nimi czas także poza szkołą. Myślałam, że tak właśnie wygląda szczęście, choć już wtedy podskórnie przeczuwałam, że czegoś mi jednak brakuje…
Tydzień po swoich 15-tych urodzinach Marta zaczyna skarżyć się na silny ból w okolicach skroni. Są wakacje. Dziewczynka przebywa wówczas z rodzicami u ciotki w Melbourne, w Australii. Rodzice szybko orientują się, że nie jest to zwykły ból głowy i po kilku dniach wielkiego cierpienia, zapada decyzja o powrocie do kraju. Pamiętam oślepiający strumień światła wdzierający się pod piekące z niewyspania powieki i zgiełk lotniska przekłuwający ostrą szpilą otępiały ze zmęczenia mózg. Idziemy chwiejnym krokiem, bo zdrętwiałe nogi odmawiają posłuszeństwa. Najpierw morderczy czternastogodzinny lot do Londynu, potem kolejne godziny w samolocie i lądowanie w Warszawie. Cały czas jestem świadoma, choć półprzytomna z bólu. W ciągu następnych kilkunastu godzin mój stan jeszcze gwałtowniej się pogarsza i karetka na sygnale wiezie mnie na szpitalny OIOM. Rodzice wciąż jeszcze oszołomieni tą niewiarygodną podróżą, czuwają przy mnie i czekają na diagnozę. W końcu przychodzi lekarz. Ostre zapalenie opon mózgowych. Stan bardzo poważny.
Kolejne tygodnie są walką o życie. Lekarze utrzymują Martę w śpiączce farmakologicznej, by ulżyć jej w bólu. Jednak mimo podawanych leków, Marta ma kilkanaście ataków padaczki na dobę. Choć jest w śpiączce – płacze, wydając dziwne odgłosy. Kiedy zbliża się atak, jej ciało zastyga nagle w bezruchu, a ręce i nogi rozpostarte jak skrzydła w locie ptaka stają się tak sztywne, że trudno utrzymać je w uścisku. Odchyla do tyłu głowę, napinając mięśnie klatki piersiowej w bolesnym łuku, a z czerwonej i wykrzywionej grymasem bólu buzi, wydobywa się wstrząsający jęk. Wiem, że byłam bliska śmierci. Przez długi czas nie reagowałam na leki i lekarze bali się, że mój wątły organizm nie zniesie niczego więcej. Dla moich najbliższych były to czarne i pozbawione nadziei długie tygodnie. Miałam w sobie jakiegoś wyjątkowo paskudnego wirusa, którego szczepu lekarze nie potrafili właściwie rozpoznać i zwalczyć. Mama po latach przyznała się, że był to czas, kiedy wraz z tatą po raz pierwszy w życiu, świadomie i dobrowolnie przekroczyli próg kościoła, a dokładnie – szpitalnej kaplicy. Nie mam pojęcia na co wówczas liczyli, ale tonący brzytwy się chwyta! Dzisiaj wiem, że moment, w którym rodzice odwiedzili kaplicę – mimo iż tego nie zaplanowali – stał się dla nas początkiem zupełnie nowego życia.
Po sześciu tygodniach niepewności i paraliżującego lęku o to, co będzie dalej, w końcu można powiedzieć, że widać poprawę. Organizm Marty ospale zaczyna reagować na leki, a liczba ataków padaczki zmniejsza się do kilku na dobę. Dziewczyna jest przytomna, ale wciąż pod silnym działaniem antybiotyków i środków przeciwbólowych. Kiedy wydaje się, że najgorsze Marta ma już za sobą – przychodzi prawdziwy kryzys. Dzieje się coś niedobrego. Marta ma zaburzenia świadomości i coraz gorzej słyszy. Lekarz aplikuje wkłucie centralne, by zaoszczędzić jej bólu związanego z zakładaniem kolejnych wenflonów. Mijają długie godziny oczekiwania i lekarskich konsultacji. Pamiętam, że prawie cały czas spałam, a dookoła było bardzo cicho. Do moich uszu nie dobiegały dźwięki ze szpitalnego korytarza, słabo słyszałam też to, co mówili do mnie rodzice i lekarze. Wówczas nie wiedziałam jeszcze, że bezpowrotnie tracę słuch. Ostateczna diagnoza zapadła kilka dni później. Wirus uszkodził mój układ laryngologiczny, powodując zwyrodnienie bębenków i kanału słuchowego. Jedyna dobra wiadomość z tamtych dni jest taka, że całkowicie przestały mnie nękać napady padaczki. Jestem okaleczonym strzępem człowieka – głuchym, obandażowanym, rozpaczliwe smutnym…
W tym miejscu mogłabym zakończyć tę opowieść i prowadzenie pasjonującej narracji. Jest to jednak moment, w którym wszystko dopiero się zaczyna.
Marta wraca do domu po długich tygodniach spędzonych w szpitalu. Nad prawym uchem ma wygoloną ścieżkę we włosach, bo liczne nacięcia skóry muszą być utrzymane w higienicznej czystości. Do jej uszu docierają już tylko wysokie decybele, a i te wkrótce staną się jedynie odległym wspomnieniem. Marta musi poukładać sobie życie od nowa. Nie sposób w kilku słowach opowiedzieć tego, co przeżywałam po diagnozie i po powrocie do domu. Miałam wówczas 15 lat i absolutnie żadnego pomysłu na to, co ze sobą zrobić, od czego zacząć. Przez wiele miesięcy oswajałam się z myślą, że prawdopodobnie już nigdy nie będę słyszeć, a w konsekwencji także mówić. Nie wiedziałam jaka czeka mnie przyszłość, ale miałam przeczucie, że będzie trudniejsza od przeszłości. Serce jątrzyło rozgoryczeniem i rozpaczą. Czułam, że zawiodły mnie wszystkie obiegowe prawdy i przekonanie, że dobrzy ludzie zasługują na dobre rzeczy. Dotąd wydawało mi się, że miłość jest największą siłą napędową zwyciężającą przeszkody, ale wówczas doszłam do przekonania, że to jednak nieprawda. Wciąż powtarzałam sobie, że życie jest niesprawiedliwe – przynosi zło i cierpienie przyzwoitym ludziom. Zgubiłam przewodnią gwiazdę i busolę. Weszłam w ciemny zaułek, pełen szarości i lęku.
Ze względów praktycznych pominę kilka rozbudowanych wątków z życia Marty z tamtego okresu. Wspomnę tylko, że bardzo bolesne było dla niej przejście do nowej szkoły i zmiana środowiska. Przez długi czas nie radziła sobie także z nauką języka migowego, co w konsekwencji doprowadziło ją do izolacji i całkowitego zamknięcia się w sobie. Trudności z dotarciem do niej mieli rodzice i nauczyciele. Marta notorycznie odmawiała współpracy i nie przekonywały ją żadne tłumaczenia. Było ciężko.
Wydarzenie, które jak się potem okazało zaważyło na dalszym życiu Marty, miało miejsce późną wiosną 2004 roku. Do Polski wróciła wówczas na stałe jej wspomniana ciotka, najmłodsza siostra matki. Ciocia Basia zawsze była tą najbardziej ukochaną. Uosobienie cierpliwości, spokoju i delikatności. Marta uwielbiała, gdy w dzieciństwie ciocia zabierała ją na spacery i pozwalała opychać się ponad miarę lodami waniliowymi. Czuła, że ciotka ją kocha i rozumie. Kiedy więc zupełnie nieoczekiwanie wróciła do kraju i zamieszkała z nimi pod jednym dachem – Marta nawet nie próbowała ukryć swojej radości. Bardzo się cieszyłam na samą myśl o tym, że ciocia zamieszka z nami. Miałam nadzieję, że jak za dawnych lat, będzie spędzać ze mną dużo czasu i poświęci mi całą swoją uwagę. Ciocia Basia nigdy nie wyszła za mąż i może dlatego wszystkie dzieci kochała, jak swoje własne. Po przyjeździe cioci, coś rzeczywiście zaczęło się zmieniać. Wokół mnie i we mnie. Spędzałyśmy razem wieczory i dni wolne od szkoły i pracy. Ciocia cierpliwie uczyła się ze mną porozumiewać i nigdy nie okazywała znudzenia moimi sprawami. Była jak dobry anioł, którego zesłały mi niebiosa.
Marta przyznała, że ciocia Basia – w odróżnieniu od rodziców – jest osobą wierzącą i pobożną. Wiara w wydaniu ciotki nie jest jednak tą z rodzaju egzaltowanej zewnętrzności. Jest raczej spokojnym kroczeniem przez życie w zgodzie z tym, co przynoszą kolejne lata. Ciocia zajmowała pokój obok mojego. Rzadko zamykała drzwi, bo jak mówiła z uśmiechem na twarzy – porządni ludzie nie mają nic do ukrycia. Widziałam więc jak tonami czyta książki i jak haftuje swoje ukochane gobeliny. Z czasem zauważyłam także, że każdego wieczoru klęka przy łóżku, by się modlić. Jej twarz była wówczas skupiona i radosna. Potrafiła trwać w bezruchu przez długie minuty. Pamiętam, że wtedy po raz pierwszy pojawiło się w moim sercu pragnienie poznania Boga. Było jeszcze bardzo nieśmiałe i wątłe, ale z pewnością prawdziwe.
Ciocia Basia wciąż była troskliwa i kochana. Nie próbowała uszczęśliwiać siostrzenicy na siłę. Po cichu i konsekwentnie robiła swoje. Czytała, wyszywała i modliła się. Jeden dzień podobny do drugiego… Któregoś wieczoru weszłam do pokoju cioci, gdy się modliła. W ciszy usiadłam na podłodze obok niej. Ciocia ani drgnęła. Nie zamierzała przerywać modlitwy tylko dlatego, że przyszłam. Taka sytuacja powtarzała się przez następne wieczory. Zawsze wyglądało to tak samo. Ciocia rozmawiała z Bogiem, a ja siedziałam obok niej na podłodze. W końcu odważyłam się poprosić ciocię, by opowiedziała mi kim jest Bóg. Nie kim jest w ogóle, ale kim jest dla niej osobiście.
Tak rozpoczęła się wielotygodniowa katecheza. Ponieważ Marta nie była nawet ochrzczona, ciocia wśród dzielenia się własnym świadectwem, przemycała także prawdy wiary ubrane w definicje i reguły. Ale to nie ciotka prowadziła Martę. To Marta wyznaczała terytorium, na które ciocia mogła wejść. Nie od razu była gotowa wszystko przyjąć i zaakceptować. Miała trudności ze zrozumieniem treści Pisma Świętego, zwłaszcza Starego Testamentu. Nie umiała pojąć, że Bóg kocha ją i chce jej szczęścia. Zdarzało się, że w złości przerywała opowieści cioci, zarzekając się, że „koniec z tymi bzdurami”. To nie był dla mnie łatwy czas. Miałam blisko 20 lat, a w środku czułam się jak małe, nieporadne dziecko. Dzisiaj wiem, że to właśnie mnie uratowało. Wiara, która dopiero co rodziła się w moim sercu, nie była niczym skażona. Ona była prosta. Przyjmowałam to, co mówiła ciocia, choć oczywiście nie zdołałam się ustrzec przed wątpliwościami. Stopniowo wiara przestawała być już dla mnie tylko opowieścią, a zaczynała być żywym doświadczeniem. Z czasem zaczynałam rozumieć, że Pan Bóg nie jest odpowiedzialny za moje kalectwo. Zrozumiałam też, że przez te wszystkie lata to On mnie szukał i na mnie czekał. Kiedy ta prawda jak potężna fala dotarła do mojego serca, podjęłam decyzję, że przyjmę Chrzest. W końcu miałam pewność, że to Bóg jest tym, czego mi od zawsze brakowało, że to Jego szukałam.
Marta opowiada mi o tym wszystkim ze łzami w oczach. Po jej twarzy widać, że przeżywa każdą treść, którą chce mi przekazać. Jej ręka wprawnym charakterem pisma zapełnia kolejne arkusze papieru. Ja – im więcej się dowiaduję, tym więcej pytam. Ale są przeżycia i pragnienia, których nie da się ot tak, po prostu wypowiedzieć. W każdym człowieku bowiem – w Marcie również – istnieje przestrzeń, do której nikt poza Bogiem nie ma dostępu. On ma Swoje drogi do człowieka i nie wolno się na nie pchać. Cieszę się więc, że wystarczyło mi rozumu, by w porę zamilknąć i nie pytać o nic więcej. Uśmiecham się tylko pod nosem, kiedy czytam to, co Marta napisała podczas naszej ostatniej „rozmowy”, jakby na pożegnanie. Jako 22-latka przyjęłam Chrzest i Komunię Świętą. Moją matką chrzestną została ciocia Basia. Moi rodzice choć sami od pamiętnego pobytu w szpitalnej kaplicy nie przekroczyli progu kościoła, w pełni zaakceptowali moją decyzję. Zgodzili się nawet towarzyszyć mi, gdy przyjmowałam sakramenty. Jestem im wdzięczna, że się na to zdobyli. Nie zostałam cudownie uzdrowiona. Bóg nie przywrócił mi słuchu i zdolności mówienia. Moje kalectwo wciąż płonie we mnie żywą raną. Teraz jednak Bóg prowadzi mnie przez wszystkie trudne momenty życia i dlatego łatwiej się z nimi godzę. Poczułam, jak wraz z łaską sakramentów Bóg wtłoczył w moje życie blask i rozświetlił je kolorową paletą barw. Wiem, że jestem w Bożych dłoniach. Czuję, że najlepsze dopiero przede mną…
Wyjeżdżam z kliniki późnym wieczorem. Marta musi jeszcze zostać na badaniach. Kiedy wychodzę na parking, dostrzegam jej sylwetkę w rozświetlonym oknie szpitalnej sali. Macha mi na pożegnanie. Wiem, że zostawiam ją szczęśliwą i ufną. Ona już NIGDY nie będzie sama…