Nasze Powroty: Oko cyklonu
Czasem warto wrócić do tekstów już wcześniej publikowanych, zwłaszcza tych, które opowiadają piękne historie pięknych ludzi. Dziś z okazji przypadającego w sobotę Światowego Dnia Chorych na Cukrzycę przypominamy wywiad z ks.Markiem Antoszem, który opowiada o tym, jak przez chorobę Bóg szykuje go do największej przygody życia.
2015-11-12
REDAKCJA: – Jak to się stało, że młody, potężnie zbudowany kapłan mieszka w Domu Księży Emerytów?
KS. MAREK ANTOSZ: – Od początku mojego kapłaństwa, czyli od 20 lat zmagam się z cukrzycą. Jak wiadomo, jest to choroba, która z czasem może powodować groźne powikłania. Tak stało się w moim przypadku. Cierpię na polineuropatię cukrzycową oraz zespół stopy Szarkota. Moja choroba skutkuje licznymi złamaniami kości śródstopia i stępu obydwu nóg. Kiedy w czerwcu ubiegłego roku miałem już poważne kłopoty z chodzeniem, trafiłem do szpitala. Przygotowywałem się do operacji rekonstrukcji stopy. Po niej zamieszkałem tutaj – w Domu Księży Emerytów – by dojść do siebie, by stanąć na nogi.
– Stanąć na nogi w sensie dosłownym i przenośnym.
– Tak. Po tej operacji miałem nogę w gipsie i zanosiło się na to, że przez pół roku nie będę mógł się poruszać. Mam szczęście, że operacja w ogóle doszła do skutku, bo nikt początkowo nie chciał się jej podjąć. Nie dawano mi większych szans i proponowano raczej amputację nóg. A wiadomo, że na taką propozycję „z grubej rury” to nawet człowiek z silną wiarą nie jest przygotowany i próbuje szukać innego wyjścia. Zacząłem więc walczyć. Z Bożą pomocą udało mi się znaleźć młodych i odważnych ortopedów, którzy postanowili, że spróbują uratować moją nogę. Teraz, kiedy moja pogruchotana stopa jest już w jednym kawałku, przychodzi także czas, by pozbierać się wewnętrznie. Miejsce, w którym teraz mieszkam, bardzo temu sprzyja.
– Ma Ksiądz teraz pewnie więcej spokoju i czasu dla siebie.
– Przez 20 lat byłem standardowym wikarym i mogę uczciwie powiedzieć, że nigdy nie uchylałem się od żadnej duszpasterskiej roboty. Z radością i zapałem przyjmowałem wszystkie powierzane mi zadania. A pracy nigdy nie brakowało. Przez lata byłem katechetą i opiekunem wielu parafialnych grup. Także część swoich wakacji poświęcałem każdego roku na wyjazdy z młodzieżą. Nigdy sobie niczego nie odpuszczałem. Moje kapłańskie życie było więc rozgrzane duszpasterstwem. Pan Bóg pozwalał mi doświadczać w tej posłudze naprawdę wielkich radości i zachwytów. Prowadził mnie w niezwykły sposób. Teraz również mnie prowadzi, ale już zupełnie inną drogą. Skończyło się nagle duszpasterstwo i codzienność pełna aktywności. Odkrywam tę sytuację jako coś, do czego Bóg przygotowywał mnie przez 20 lat aktywnej posługi. Bo nagle uświadomiłem sobie, że ci, którym kiedyś służyłem jako ksiądz, zostali gdzieś tam w świecie, w konkretnych parafiach i grupach. A ja jestem tutaj. Czasem ktoś zadzwoni, ktoś inny odwiedzi. Ale mimo tych dowodów pamięci i ludzkiej życzliwości, przeżywam pewien rodzaj samotności, która jest udziałem każdego chorego człowieka. Chory z pewnymi sytuacjami i przeżyciami musi zmierzyć się sam, nikt mu w tym nie pomoże. No więc jestem tutaj i zmagam się.
– Przyszły lata chude?
– I tak i nie. Faktycznie, do tej pory trwała w moim życiu wiosna duszpasterstwa. Można powiedzieć – gdzie splunąłem, tam rosło. Teraz tego nie ma. Ale za to jest coś w zamian. Wiem, że ten obecny czas jest równie ważny, może nawet ważniejszy. Bóg w chorobie oczyszcza moje intencje, pragnienia, odsłania przede mną Swoją wolę. I to jest chyba najtrudniejsze zadanie i sprawdzian dla mnie – czy ja potrafię jeszcze oddać swoje losy w czyjeś ręce, w ręce Boga. Jestem typem pasjonata, jak coś robię, to na 100%. Rzadko mówiłem: to się nie da. Zwykle jak coś zaplanowałem i postanowiłem, to stawiałem na swoim. Teraz jest czas, w którym mam szczególnie wsłuchiwać się w zamiary Boga, nie swoje. Teraz przyszła pora, aby jeszcze bardziej niż kiedyś pozwolić Bogu, by mnie prowadził i decydował za mnie.
– Chyba dla każdego człowieka pewną trudność stanowi godzenie się z ograniczeniami, z tym, że czegoś nie może.
– Obecnie dość mocno doświadczam różnych ograniczeń i codziennym wyzwaniem jest dla mnie to, by się z nimi godzić. Tutaj, w Domu Księży Emerytów, spotykam bardzo sędziwych kapłanów, którzy mimo wieku są jednak bardziej dyspozycyjni niż ja. Widzę jak każdego dnia – niczym kapłani Starego Przymierza – stają za ołtarzem i sprawują Eucharystię. Są także w stanie pojechać jeszcze na jakąś parafię, by pomóc w duszpasterstwie, by kogoś zastąpić. Ja muszę się godzić z tym, że póki co nie potrafię dotrzymać im kroku, że nie potrafię na przykład wystać za ołtarzem. Godząc się z ograniczeniami, które wynikają z choroby, pozwalam Bogu, by do końca wypełnił we mnie Jemu znajomy plan.
– Gdyby tak zapytać aktywnych duszpastersko kapłanów, to pewnie niejeden chętnie by się z Księdzem zamienił na ilość wolnego czasu.
– Na ilość wolnego czasu pewnie tak, bo nie sądzę, by ktokolwiek chciał zamieniać zdrowie na chorobę. Ale zagospodarowanie wolnego czasu w chorobie nie jest sprawą prostą. Czasem odwiedzi mnie ktoś, kto przychodzi z tego rozpędzonego świata, z rozpędzonego duszpasterstwa, które kiedyś było też moim udziałem i mówi: – Zazdroszczę ci, że masz tyle wolnego czasu, wykorzystaj to – czytaj książki, ucz się języków, módl się więcej. Ale w chorobie to nie jest takie proste. Mogłoby się wydawać, że tutaj w kaplicy, gdzie mam nawet swoje stałe miejsce, nic mnie nie będzie rozpraszać, bo nie jestem zmęczony pracą, bo nie chodzą mi po głowie jakieś trudne sprawy, rozmowy, obrazy. A tutaj co?... Przychodzę do kaplicy i zdarza mi się zasnąć. To są trudne karty chorowania, o których nie wszyscy wiedzą. Ale osoba chora, szczególnie chory kapłan, powinien starać się pielęgnować w sobie nadzieję. Mimo wszystko.
– Stawiając sobie wciąż nowe cele?
– Tak, coś w tym rodzaju. Bo można w chorobie się zamknąć i zacząć czekać na śmierć. Ale myślę, że Panu Bogu nie o to chodzi. Bóg kiedy dopuszcza cierpienie w życiu człowieka, nie chce go zniszczyć i złamać. Przeciwnie – chce mu pokazać nową drogę i przyciągnąć do Siebie.
– W takim razie jaki jest Księdza cel?
– Postanowiłem nie marnować czasu i dokształcić się w dziedzinie duchowości. Może jeszcze będę mógł służyć wspólnocie Kościoła na przykład jako spowiednik albo kierownik duchowy. Proboszczem już raczej nie zostanę, ale ufam, że moja kapłańska misja się jeszcze nie skończyła. Wciąż mam swoje plany, ale uważnie wsłuchuję się także w wewnętrzny głos Ducha Świętego. Na nowo, po tylu latach muszę odczytywać swoje powołanie, swoje kapłaństwo. Pytam więc Jezusa: – Czego chcesz ode mnie Panie, co chcesz, żebym robił? Jestem gotów, poślij mnie gdzieś. Gdziekolwiek chcesz, ale jeszcze mnie poślij! Oprócz duchowych celów są jeszcze inne, te bardziej przyziemne. Moją wielką pasją od wielu lat jest żeglarstwo. Marzyło mi się kiedyś stworzenie takiego miejsca dla młodzieży w duchu żeglarskim. Jakaś kawiarenka, wiszące na ścianach sieci, koła sterowe, fototapeta z morzem… Nic z tego nie wyszło, ale kupiłem sobie wreszcie model statku do sklejania, bo kiedyś nie miałem na to czasu. Teraz lepię wielki galeon z drewna – bo nigdy nie wiadomo, co mnie w życiu jeszcze czeka.
– Dlaczego akurat żeglarstwo?
– Zawsze kochałem wodę. Mój tata nauczył mnie pływać i zaszczepił we mnie miłość do wody. Jako kleryk nauczyłem się żeglować i obiecałem sobie, że jak już zostanę księdzem, to zawsze będę korzystał z tego bogactwa i dzielił się nim z innymi. Wiele razy zabierałem młodzież na spływy kajakowe. Odkryłem, że ta pasja służy duszpasterstwu. Żeglarstwo jest po prostu szkołą życia. Na wodzie niejednokrotnie trzeba się zmagać, przezwyciężać siebie, dokonywać wyborów. Żeglując lub płynąc kajakiem trzeba nieustannie się mobilizować, trzeba współpracować i wykonywać polecenia. Na wodzie można też nauczyć się pokonywać lęk – często gwałtownie zmienia się pogoda i trzeba sobie jakoś poradzić. Dokładnie tak jak w życiu. Krótko mówiąc, żeglarstwo kształtuje charakter.
– Czy można powiedzieć – używając żeglarskiej nomenklatury – że obecnie pływa Ksiądz po spokojnych wodach?
– Czuję, że wpłynąłem w oko cyklonu. Oko cyklonu to miejsce, w którym jest absolutna cisza. Wkoło szaleje nawałnica i burza, a ty jesteś całkowicie bezpieczny. Tyle tylko, że to jest złudna cisza i złudne bezpieczeństwo. Myślę, że dotychczasowe lata mojej posługi duszpasterskiej były niczym płynięcie przez burzę. Dużo się działo, trzeba było się trudzić i zmagać w słusznej sprawie. Teraz jest spokój. Ktoś powie: Boże, nareszcie! I faktycznie w środku cyklonu można trochę odetchnąć, ale trzeba też zbierać nowe siły. Bo żeby wrócić do domu, znowu trzeba przez tę burzę przepłynąć. Znowu będą wiry i ogromne fale. Nie ma innej drogi powrotu.
– To cisza, która jest zapowiedzią kolejnej nawałnicy?
– Tak. Bo niby mam chwilę spokoju, jestem urlopowanym księdzem, ale tutaj, na tym urlopie nie ma nic pewnego. To jest jak opatrywanie ran, opatrywanie takielunku, żeby mieć siłę na powrót. To jest przygotowanie na powrót w burzę. Ja wciąż odkrywam i widzę, że Pan Bóg mnie jeszcze do czegoś szykuje. Zresztą zawsze było w moim życiu tak, że Pan Bóg dopuszczał trudne sytuacje właśnie wtedy, gdy czekały mnie jakieś zmiany, gdy miałem się „przepoczwarzyć”. I myślę, że ta moja choroba jest jak kokon, z którego niebawem trzeba będzie wyjść. No bo ileż można być gąsienicą! Teraz tylko pozostaje kwestia, jakim motylem będę: czy ćmą, czy może raczej paziem królowej…
– Wierzę, że czeka Księdza jeszcze wiele dobra...
– Ja również głęboko w to wierzę. Bardzo bliska jest mi postać proroka Eliasza. Pewnego dnia poprosił on Boga, aby zabrał go do Siebie, bo jest zmęczony życiem. Moment, w którym Eliaszowi wydawało się, że pora odpocząć i zrezygnować, był dla niego tak naprawdę początkiem wielkiej przygody i wielkiej misji. Pan Bóg dopiero wtedy zamierzał go posłać. Czuję więc, że historia proroka Eliasza jest trochę moją własną historią. Bez względu na to, co się wydarzy, oddaję się do dyspozycji Boga. Cierpliwie czekam, aż wyznaczy mi kolejne zadanie.
Zobacz zawartość całego numeru ►