Raz drożdżówka, raz rogalik
Emerytowana niewidoma nauczycielka i autorka książek dla dzieci Halina Kuropatnicka-Salamon opowiada o codziennej radości i o tym, jak nie poddać się rozpaczy.
2013-10-01
REDAKCJA: – Jest Pani osobą niewidomą od urodzenia?
HALINA KUROPATNICKA-SALAMON: – Nie. Kiedy miałam siedem miesięcy, zachorowałam na wirusowe zapalenie opon mózgowych. Od tego momentu zaczęłam stopniowo tracić wzrok. Ta utrata wzroku postępowała niestety bardzo szybko. W pamięci udało mi się jednak utrwalić – ja to często nazywam – wspomnienie o wspomnieniu. Teraz, po tylu latach, trudno już rozróżnić, co jest faktycznie zapamiętanym i realnym obrazem, a co jedynie wyobrażeniem o dawności.
– Ale ma Pani jakiekolwiek pojęcie o tym, jak wygląda świat?
– Tak. Miałam to szczęście, że dane było mi choć przez chwilę doświadczyć daru widzenia. Dzięki temu na przykład pamiętam kolory, wiem jak wygląda światło i nie jest mi obca perspektywa. Wiem też, że Księżyc raz jest jak rogalik, a innym razem jak okrągła drożdżówka. Czasem tylko, kiedy podnoszę moje niewidome oczy w niebo, próbuję odgadnąć, jakie ciacho jest aktualnie „na wystawie”…
– Przez wiele lat była Pani nauczycielką. Zastanawiam się w jaki sposób osoba niewidoma jest w stanie poradzić sobie w tym zawodzie?
– Już w pierwszej klasie szkoły podstawowej postanowiłam, że będę nauczycielką. Gdybym jeszcze raz dostała życie w upominku, to pewnie znowu wybrałabym ścieżkę belfrowania. Jednak moja droga do wymarzonego zawodu nie była łatwa. Z uwagi na moją niepełnosprawność nie chciano mnie przyjąć do średniej szkoły pedagogicznej. To był dla mnie duży cios. Z czasem jednak – dzięki uporowi – udało mi się zrealizować swoje marzenie. Na Uniwersytecie Wrocławskim skończyłam pedagogikę z psychologią ze specjalizacją polonistyczną, a potem także Wyższą Szkołę w Instytucie Pedagogiki Specjalnej w zakresie rewalidacji niewidomych. I tak, przez 25 lat – sama będąc niewidomą – uczyłam dzieci niewidome i niedowidzące.
– Ktoś Pani pomagał w tej pracy?
– Oczywiście. Chociaż zawsze byłam dosyć samodzielna, to jednak w bardzo wielu czynnościach, zwłaszcza zawodowych, potrzebowałam pomocy. Kiedy decydowałam się na uprawianie mojego zawodu, liczyłam się z tym, że w jakimś sensie będę zależna od innych. W pracy pedagogicznej zawsze pomagał mi lektor. Była to osoba, która nie wyręczała mnie, ale raczej sprawdzała, czy prawidłowo wykonałam swoją pracę, a także – w razie potrzeby – dopełniała to, z czym ja sobie nie radziłam. Razem z lektorem wypełniałam dzienniki lekcyjne, uzupełniałam arkusze ocen, liczyłam frekwencję. Nigdy jednak tej konieczności korzystania z pomocy lektora nie traktowałam jako wielkiej trudności czy upokorzenia. Pogodziłam się ze swoimi ograniczeniami i nie uważam, żeby czyniły mnie one kimś gorszym od innych.
– W codziennym życiu również korzysta Pani z pomocy innych?
– Tak. Podobnie jak niegdyś w życiu zawodowym, także w mojej codzienności potrzebuję kogoś, kto będzie moimi oczami. Jak już wspomniałam, staram się być samodzielna, ale są rzeczy, których nie jestem w stanie zrobić sama. Chcę, aby mój dom był podobny do innych domów. Radzę sobie z gotowaniem, udaje mi się nawet samodzielnie smażyć kotlety. Ale już na przykład nie potrafię wymieść z kątów pajęczyn, bo ich po prostu nie widzę. Potrzebuję także pomocy w dobieraniu garderoby, by wszystko do siebie pasowało kolorem i fasonem. W takich sprawach muszę zdać się całkowicie na kogoś innego.
– To taka codzienna szkoła zaufania.
– Przez lata uczyłam się polegać na innych. Kiedy jest się ograniczonym w jakiejś dziedzinie życia, wówczas trzeba schować dumę do kieszeni i poprosić o pomoc. Ta zasada dotyczy wszystkich ludzi, także tych zupełnie zdrowych. Nie ma przecież takiego człowieka, który potrafi wszystko. Jeden umie świetnie zreperować kran, inny napisać pismo urzędowe, jeszcze ktoś inny potrafi ugotować pyszny obiad albo gustownie urządzić mieszkanie. Tak ten świat jest urządzony, że potrzebujemy siebie nawzajem. I chwała Bogu!
– A ja myślę, że nie tylko wybieramy towarzystwo drugiego człowieka, bo może się on nam do czegoś przydać, ale także dlatego, że chcemy z nim przebywać ze względu na niego samego.
– I tego oczywiście również doświadczam w swoim życiu. Kiedy wybieram się do teatru, czy na koncert, zawsze zabieram kogoś do towarzystwa. I nie chodzi mi już tylko o to, by ten ktoś mi pomógł. Zabieram ze sobą drugiego człowieka po to, by dzielić z nim radosne chwile i wzruszające przeżycia. Mam grono przyjaciół, na których nie tylko mogę liczyć w potrzebie, ale są to osoby, ze zdaniem których się liczę i na opinii których bardzo mi zależy. Kocham ich i cenię nie dlatego, że mogą mi pomóc, ale dlatego, że są obok.
– To piękne, co Pani mówi. Piękne i prawdziwe. Każdy człowiek pragnie i potrzebuje obecności drugiej osoby. Nie mam co do tego wątpliwości.
– Proszę mi wierzyć, że jako osoba niewidoma szczególnie doświadczam błogosławieństwa tej obecności. I dlatego pragnę w tym miejscu wyrazić swoją wdzięczność wszystkim moim przewodnikom, opiekunom i lektorom, z którymi na przestrzeni lat miałam kontakt. Bez ich pomocy i cierpliwie okazywanego wsparcia nie byłabym dzisiaj tak szczęśliwa i spełniona. Moje serce jest pełne wdzięczności!
– A kiedy zaczęła się Pani przygoda z pisaniem?
– Najpierw jako dziecko układałam bardzo dużo wierszyków i rymowanek. Recytowałam je koleżankom na podwórku i zabawkom siedzącym na półce. Pamiętam, że nawet modliłam się rymowankami, bo nie chciałam powtarzać się przed Panem Bogiem, odmawiając wciąż ten sam pacierz. Kiedy byłam w czwartej klasie, jedno z czasopism dla dzieci opublikowało mój wierszyk pt. „Wiosenka”. To mi dodało pewności siebie i utwierdziło w przekonaniu, że powinnam działać w tym kierunku. Miałam dużo szczęścia, bo za to moje pisanie dostawałam nawet honoraria. Zrozumiałam, że żadna niepełnosprawność czy choroba nie są przeszkodą, by realizować swoje pasje i marzenia. Trzeba tylko chcieć. Musimy się zdecydować czy chcemy przejść przez życie dotykając go gołym ramieniem, czy może raczej wolimy schować łapę w rękawie kożucha. Życie jest najcudowniejszym darem i w dużej mierze od nas zależy, jakie ono będzie. Życie niesie też oczywiście mnóstwo niespodzianek i niewiadomych, ale myślę, że nie trzeba się tego bać. To tak jak z tym Księżycem, o którym już wspomniałam. Raz jest pełnia szczęścia i wszystko się udaje, innym razem życie jest jak cienki, czerstwy rogalik, który pozwala jedynie przetrwać trudny czas, a nie sycić się do woli.
– Tryska Pani energią i optymizmem. Nie wścieka się Pani czasem na życie, że kalectwo dotknęło akurat Panią?
– Wściekam się, a jakże! Zwłaszcza w takich momentach, gdy na podłogę spadnie mi igła i za żadne skarby świata nie mogę jej znaleźć. Nie są to jednak wyrzuty i pretensje. W takich momentach uświadamiam sobie raczej, że gdybym była w pełni zdrowa, mogłabym wykorzystać więcej okazji do bycia dobrą i pomocną dla innych. Robię co w mojej mocy, ale niestety brak wzroku czasem mocno ogranicza moje możliwości w różnych dziedzinach. Ale co tam! Założę się, że pani też nie wszystko potrafi, mimo zdrowych oczu. Mam rację?
– Zgadza się, nie potrafię wielu rzeczy, nawet tych najprostszych. Nie umiem na przykład nadmuchać balona i właściwie ugotować jajka na miękko. Mówię sobie: trudno, będzie trzeba jakoś z tym żyć.
– Właśnie. Ja moje ograniczenia staram się traktować podobnie. Nie wszystko muszę umieć. Jestem tylko człowiekiem.
– Stawia sobie Pani jeszcze jakieś cele w życiu?
– Tak. Wciąż jestem aktywna pisarsko i w tym względzie chciałabym jeszcze co nieco zrobić. Przede wszystkim jednak staram się dbać o to, by nie tracić nadziei w trudnościach i by na co dzień dało się ze mną wytrzymać. Jeśli to się uda, powinno być dobrze.
Zobacz zawartość całego numeru ►