Gdy Bóg płacze z człowiekiem
Teraz, gdy listopad – miesiąc szczególnej pamięci o naszych bliskich zmarłych – zmierza ku końcowi, warto prosić Tego, który pokonał śmierć, aby w chwilach próby pozwolił nam pamiętać, że jest Bogiem z nami – Bogiem, Który z nami płacze i Który pragnie nas umocnić.
2013-11-21
Znali się od dzieciństwa. Na studiach pokochali i postanowili, że razem przejdą przez życie. Kiedy okazało się, że pod sercem Magdy rozwija się nowe życie, trzeba było odłożyć marzenia związane z naukową karierą na jakąś bliżej nieokreśloną przyszłość i poszukać zajęcia, które pozwoliłoby utrzymać powiększającą się rodzinę. Piotr nie wahał się ani przez chwilę. To przecież rodzina była tym, czego pragnęli najbardziej. Kiedy w niedługim czasie na świat przyszły kolejne dzieci, a wraz z nimi wzrosły potrzeby materialne, dotychczasowa praca przestała wystarczać, by zapewnić im bezpieczeństwo. Postanowili, że Magda zrezygnuje z pracy zawodowej, aby dzieci miały prawdziwy dom, za to Piotr podejmie kolejne obowiązki. Znaczyło to w istocie dodatkową pracę w godzinach nocnych cztery razy w tygodniu. Na sen pozostawały zaledwie 3 godziny w ciągu doby. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Okazało się, że płuca Piotra zaatakowała gruźlica. Nawet nie wiedzieli, że w dzisiejszych czasach ciągle jeszcze można na nią zachorować! Operacja, długie miesiące leczenia, sanatorium i znów operacja… A po tym wszystkim zwykłe, banalne zapalenie płuc. Kiedy pielęgniarze wynosili Piotra przez wąskie drzwi ich mieszkania, przeczuwała, że już się więcej nie zobaczą. Tylko w jaki sposób dalej żyć bez niego?
W życiu Haliny i Filipa wszystko tak wspaniale się układało. O takich szczęściarzach mówią, że urodzili się w czepku. Dobra praca z perspektywą na kolejne awanse, całkiem przyzwoite zarobki a do tego niewielki, ale i tak wspaniały dom, gotowy na przyjęcie kolejnego domownika, dla którego już trzeci raz w ciągu dziesięciu lat małżeństwa odnowili błękitny pokoik. Tak niewiele brakowałoby im do szczęścia, gdyby nie fakt, że od tylu lat daremnie wyczekiwali upragnionego Maleństwa. Tym razem jednak będzie inaczej. Kiedy lekarz potwierdził jej nadzieję, Halinka myślała, że oszaleje ze szczęścia. Koniec tej beznadziejnej pustki na dnie serca, koniec zazdrosnego zaglądania do cudzych wózków i poczucia, że jest się osobą mniej wartościową. Nareszcie koniec! Ciąża przebiegała wzorowo. Kto by się w tej sytuacji przejmował drobnymi dolegliwościami! Halinka obiecała sobie, że zniesie wszystko. Poród nieco się opóźniał, ale nic nie wskazywało na to, że z dzieckiem mogłoby być coś nie w porządku. Lekarz mimo to postanowił zatrzymać ją w szpitalu. Tamtego dnia nigdy nie zapomni. Po porannym badaniu USG przewieziono ją na porodówkę i zaaplikowano środki mające przyspieszyć skurcze. Siedem godzin później dziecko wreszcie przyszło na świat. Wstrzymała oddech czekając na jego pierwszy krzyk. Czy to zawsze tak długo trwa? Nie, to niemożliwe! Boże! To nie może być prawda! Oddajcie mi moje dziecko!
„Proszę namówić Mamę na radioterapię. Mam starszych pacjentów, którzy całkiem dobrze ją znoszą i to z dobrym skutkiem, a Pani Mama ma dużo młodszy organizm, niż wskazywałaby na to jej metryka”. Lekarz nie musiał tego mówić. Wszyscy wiedzieli, że Mama zawsze była okazem zdrowia i energii. Przynajmniej jeszcze do niedawna. Teraz umierała na raka. Ileż oddałaby za to, by przedłużyć jej życie. Chemio- i radioterapia przynajmniej pozwalały mieć nadzieję. Mama zgodziła się bardziej dla niej niż dla siebie. Chemioterapię znosiła całkiem nieźle; gdy włączono naświetlania, jej organizm odmówił posłuszeństwa. Tamtego dnia upadła na schodach prowadzących na izbę przyjęć. Potem szybka interwencja lekarska i kilka godzin nadziei, że jeszcze będzie dobrze. O północy wszystko wskazywało na to, że jeszcze zdąży okazać Mamie, jak bardzo jest kochana i potrzebna. Nie zdążyła. Nad ranem z krótkiej drzemki wyrwał ją telefon ze szpitala. Mama zmarła na zator tętnicy płucnej. Ciągle nic nie rozumiejąc, patrzyła na lekarkę wręczającą jej kilka drobiazgów, które jeszcze do niedawna należały do Mamy: obrączka, różaniec, szminka i nocna koszula z niewielką rdzawą plamką krwi na kołnierzyku. Ostatnia pamiątka po ukochanej Osobie, bezcenna jak relikwia.
Niewiele jest ludzi, którym obce byłoby doświadczenie utraty kogoś bliskiego. Śmierć ukochanej osoby to jedno z najbardziej bolesnych doświadczeń człowieka, niezależnie od wieku zmarłego, czy okoliczności jego śmierci. Jak uporać się z dojmującym bólem i smutkiem po takiej stracie? Co zrobić z tymi wszystkimi wątpliwościami, które ciągle nie dają spokoju skołatanemu sercu: Czy zrobiłam wszystko, co było możliwe, czy czegoś nie zaniedbałam? Jak dalej żyć po stracie? Czy to w ogóle możliwe? I po co w ogóle żyć? Co zrobić z sumieniem, które podpowiada, że nie dość kochaliśmy, gdy jeszcze był na to czas i nie dość często okazywaliśmy naszą miłość osobie, która odeszła?
Dla tych, którzy pozostają, śmierć zawsze jest szokiem. I to niezależnie od tego, jak głęboka jest nasza wiara w Boga i życie wieczne. Prawie zawsze rodzi się bunt, gniew, smutek i żal. Ale nie zawsze w tej kolejności. Nie musi nas to jednak zbytnio niepokoić. Pamiętamy wszak ewangeliczny opis wskrzeszenia Łazarza. Ileż jest w nim ludzkich emocji! Są wyrzuty Marii i Marty adresowane do Jezusa: „Gdybyś tu był, nasz brat by nie umarł”, ale są też łzy i wzruszenie samego Jezusa. On przecież wiedział, że wkrótce znów zobaczy swego przyjaciela żywego, a jednak „wzruszył się w duchu i rozrzewnił”. W greckim oryginale Biblii jest nawet mowa o „gniewie” Jezusa. Takie uczucia wzbudziła w Nim nie tylko wiadomość o śmierci Łazarza, lecz również świadomość, że Jego przyjaciele muszą przechodzić przez tak trudne doświadczenie. Mamy więc pewność, że Jezus –Bóg i Człowiek – współodczuwa naszą stratę. Jego łzy powinny więc być źródłem pokrzepienia dla tych, którzy przeżywają żałobę. Trzeba tylko pozwolić sobie na nią, dać sobie na nią czas. Tyle, ile będzie trzeba.
Żałoba to czasami bardzo długi proces. Zwykle zaczyna się od szoku i emocjonalnego zanegowania faktu śmierci bliskiej osoby. W zaakceptowaniu tego może pomóc zobaczenie jego ciała, niejako „pożegnanie” się z nim a także sama ceremonia pogrzebowa, podczas której mamy okazję powierzyć Bogu ukochaną osobę. Innym etapem żałoby bywa „poszukiwanie” zmarłej osoby. Ileż to razy wydawało nam się, że dostrzegamy jej postać lub twarz w tłumie przechodniów, a głos pasażera siedzącego za nami w tramwaju do złudzenia przypomina głos naszego zmarłego. Niemal powszechnym odczuciem jest też gniew: na Boga, na lekarzy a nawet na samego zmarłego za to, że nas opuścił. Gniew, którego nie potrafimy ukryć i który często przenosimy na innych bliskich. Dość często udziałem osoby osieroconej staje się depresja. Niełatwo się z niej otrząsnąć. Czasem bez specjalistycznej pomocy jest to wręcz niemożliwe. Wreszcie przychodzi czas na etap, w którym w jakimś sensie godzimy się z naszą stratą. Nie znaczy to jednak, że już nie odczuwamy smutku i nie tęsknimy za zmarłym. Chodzi raczej o to, że dostosowujemy nasze życie do sytuacji, w jakiej znaleźliśmy się po jego śmierci i przywołując dobre wspomnienia z nim związane, uczymy się żyć bez niego.
Każdy człowiek przeżywa swoją żałobę w inny sposób, bo i nasze życiowe drogi różnią się od siebie. Wszyscy jednak musimy dać sobie możliwość doświadczenia smutku i innych jej etapów, nie zapominając, że zmierzamy do stawienia czoła utracie, jakiej doświadczyliśmy.
Starajmy się w tym czasie nie utracić kontaktu z innymi ludźmi, choć niekiedy nie wykazują się odpowiednią delikatnością. Spotykajmy się także z tymi, którzy sami kiedyś doświadczyli utraty. Już sama rozmowa z nimi może nam bardzo pomóc. Nieraz w przeżywaniu żałoby błogosławieństwem może się okazać – paradoksalnie – wcześniejsza, dłuższa choroba naszego zmarłego. Niejako stwarza ona okazję do „oswojenia” się z myślą o jego utracie i daje czas, by „udzielić mu zgody” na odejście. Pozwala też dokończyć sprawy dotąd niezałatwione, udzielić sobie przebaczenia czy umożliwić umierającemu pojednanie się z Bogiem. Często następuje także osobiste zwrócenie się do Boga i Jego spraw. Dużo trudniej pogodzić się z czyjąś nagłą śmiercią, a pytania które wobec niej stawiamy są dużo bardziej drastyczne: Czy mogłem temu zaradzić, czy nie jestem współwinien tej śmierci, no i dramatyczne pytanie stawiane każdego dnia od początku: „dlaczego?”. Choć odpowiedzi na nie możemy tu na ziemi nigdy nie otrzymać, trzeba się starać nie odrzucać miłości innych ludzi, choć ceną za tę miłość może kiedyś znów być podobne cierpienie.
Osobnym problemem wydaje się „ukryta strata”. Przeżywają ją rodzice, którzy utracili dziecko w wyniku późnego poronienia lub gdy ich dziecko urodziło się martwe. Jeszcze do niedawna często nawet nie mieli możliwości zobaczyć jego ciała, nieraz nie znali nawet miejsca jego pochówku. Dziś na szczęście wiele się w tej kwestii zmienia. Jest też możliwość zorganizowania nabożeństwa żałobnego. Wcześniej cierpienie rodziców potęgował fakt, że nie mieli oni takiego miejsca i czasu, w którym mogliby wyrazić swój smutek i żal. Bo śmierć dziecka – bez względu na jego wiek – zawsze pozostanie bardzo bolesnym doświadczeniem, tym bardziej, że wydaje się kłócić z naturalną koleją rzeczy. Wcale nierzadkie są przypadki, gdy niejeden ojciec lub matka żałują, że to nie oni umarli zamiast swego dziecka. Warto wtedy o tym wszystkim Panu Bogu powiedzieć. Bóg nie obrazi się na nasz gniew czy bunt. On zawsze będzie z nami i z naszym bólem i może z czasem pomoże zrozumieć, że tak naprawdę nasz bliski przeżył swoje pełne życie doczesne. Niezależnie od tego, jak długo ono trwało – miało swój początek, środek i koniec. Pamięć o tym, że Bóg jest najbliżej nas, zwłaszcza wtedy, kiedy cierpimy, może pomóc osiągnąć równowagę także tym, którzy utracili bliskich wskutek popełnionego przez nich samobójstwa. Do ich naturalnego smutku, dochodzą przecież często nieuzasadnione wyrzuty sumienia i wątpliwości, czy to nie oni przyczynili się do tej śmierci. Jakby tego było mało, czują się też odepchnięci i odizolowani od reszty społeczeństwa. Niech będzie im pociechą poczucie bliskości z Bogiem, i świadomość, że On lepiej od nas znał duszę zmarłego a do tego jest przecież Miłością Miłosierną.
W poczuciu straty nigdy nie jesteśmy odosobnieni. Wszyscy ją odczuwamy: młodzi, starcy i dzieci. Ludzie zdrowi i chorzy, będący w pełni władz umysłowych i umysłowo upośledzeni. Każdy na swój sposób. Nikogo nie można przed tym uchronić. Można sobie jednak wzajemnie pomagać w niesieniu tego krzyża i poukładaniu życia od nowa, nawet wówczas, gdy się wydaje, iż rozpadło się na zbyt wiele kawałków.
Ale to już temat na osobny tekst. Teraz, gdy listopad – miesiąc w którym szczególnie wiele czasu poświęcamy pamięci o naszych bliskich zmarłych – zmierza ku końcowi, warto prosić Tego, który pokonał śmierć, aby w chwilach próby pozwolił nam pamiętać, że jest Bogiem z nami – Bogiem, który z nami płacze i który pragnie nas umocnić.