Miłość na etacie
W naszej kulturze słowo „matka” jest otaczane swoistym kultem. W świetle macierzyńskiego etosu bycie „dobrą matką” jest niejako obowiązkiem każdej kobiety decydującej się na małżeństwo i rodzicielstwo. Rzadko jednak możemy zobaczyć, jak niełatwa bywa droga kobiety do zrozumienia i przyjęcia tego powołania.
2013-12-30
Poproszono mnie o napisanie artykułu o macierzyństwie. Trudna sprawa, bo co tak naprawdę mężczyzna może o tym wiedzieć. Wprawdzie niemal każdy człowiek (wyłączając rzadkie losowe wypadki) spotyka się z macierzyństwem przez bezpośredni kontakt z własną matką, ale to może nie być wystarczające. Jeśli ten kontakt był dobry (a w wielu przypadkach tak jest), pozostaje wspomnienie bezinteresownej miłości, matczynego ciepła, opieki. Poczucie wdzięczności za wszystko, co otrzymaliśmy, pojawia się z kolei wtedy, kiedy dociera do nas świadomość, że wszystko to było darem. Dziecko ma jednak często poczucie, że matczyna miłość, opieka i zaangażowanie właściwie z założenia mu się należą, tylko dlatego, że jest dzieckiem. W pewnym sensie ma rację, bo sytuacja, w której dziecko musiałoby zasługiwać na miłość matki, byłaby w jakiś sposób destrukcyjna, a nawet patologiczna. Rzadko kiedy możemy jednak mieć wgląd w to, jak skomplikowany proces duchowy musi przejść kobieta, aby stać się matką. Nieraz spłyca się tę tematykę mówiąc o instynkcie macierzyńskim, jako o mechanizmie biologiczno-emocjonalnym, który jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ma załatwić wszystko. Tak jednak nie jest, a najlepiej potrafi o tym opowiedzieć kobieta, która sama ten proces przeszła i chce się podzielić swoim świadectwem.
Historia pewnej matki
Jola jest niewysoką blondynką, lekko po trzydziestce. Jest mamą trójki dzieci: dwóch córek i synka. Na rozmowę umawiamy się w kawiarni ze świadomością, że mamy niewiele czasu, bo jak zaznacza młoda mama, dzieci na pożegnanie zastrzegły: „Mamo tylko szybko wracaj i z nikim za długo nie gadaj!”.
Po wstępnych powitaniach, siadamy przy stoliku, zamawiamy kawę, a kobieta zaczyna swoją opowieść: „Nie spodziewałam się, że macierzyństwo okaże się moim głównym powołaniem i zajęciem. Niektóre moje przyjaciółki jeszcze w liceum miały marzenia o mężu i domu pełnym dzieci. Ze mną tak nie było… Pewnie dlatego, że wcześniej miałam sporadyczny kontakt z dziećmi i przeczuwałam, że na rodzicach ciąży duża odpowiedzialność”. Jola studiowała dwa fakultety na Uniwersytecie Jagiellońskim, udzielała się w duszpasterstwie akademickim, była w ciągłym ruchu. Tam też poznała Mirosława – swojego przyszłego męża. Pracowała zawodowo od roku, kiedy urodziła się ich najstarsza córka. „Do głowy nie przyszło mi, że przez kolejnych jedenaście lat nie wrócę do pracy, bo stanę się mamą na pełen etat” – mówi.
Depresja
Kiedy przyszła na świat pierwsza córka, Jola poczuła się nieprzygotowana do roli mamy. „Obawiałam się, że nie podołam nowym obowiązkom – wspomina. – Że przeoczę jakieś ważne sygnały i dziecku może stać się coś złego”. Później okazało się, że przez pierwszy rok zmagała się z depresją poporodową, która statystycznie dotyka od 5-25% kobiet, które urodziły dziecko. Radziła sobie z trudem, a w tym okresie nieoceniona okazała się jej mama, która przyjeżdżała do młodych rodziców z odsieczą i każdego tygodnia pozostawała u nich kilka dni. „Głównie po to, żebym nie była sama – wspomina kobieta. – Samotne dni z niemowlęciem wydawały mi się wtedy ponad moje siły... Pamiętam dławiący lęk o dziecko, zupełnie niezrozumiały i nieracjonalny dla moich bliskich. Myślę, że bardzo martwili się moim stanem, ale zupełnie nie wiedzieli, jak mi pomóc. Codziennie rano czułam, że nie uniosę ciężaru dnia, bałam się nawet wychodzić z małą na spacer”.
Pierwszy daleki spacer
Początkowo wychodziła tylko koło swojego bloku, żeby w każdej chwili móc wrócić. Dopiero po długich miesiącach stopniowo zdobywała się na odwagę, żeby wyruszyć z dzieckiem w jakąś nową, dalszą trasę. „Pamiętam jak bardzo byłam z siebie dumna – opowiada – kiedy z roczną córeczką na rękach wybrałam się tramwajem na krakowski rynek! Spacerowałyśmy tam tak długo, jak byłam w stanie ją nieść – nie miałam bowiem jeszcze wtedy odwagi wziąć wózka, żeby nie mieć kłopotów z wsiadaniem i wysiadaniem z wysokopodłogowych pojazdów”.
Jola z zazdrością patrzyła na inne matki, które umiały cieszyć się swoim macierzyństwem. Bardzo wstydziła się tego, co brała za przejaw własnej niedojrzałości do roli matki i z tego powodu praktycznie zerwała kontakty ze znajomymi kobietami. Z zazdrością patrzyła też na swojego męża, który bez problemów wszedł w rolę taty i świetnie mu szło budowanie relacji z niemowlęciem. „Chciałam tak jak on bawić się beztrosko z dzieckiem, znajdować w tym radość i czuć satysfakcję – wspomina. – Miałam wrażenie, że on ma talent, którego mnie brakuje”.
Jednak stopniowo Jola zaczynała coraz lepiej dawać sobie radę z nowymi obowiązkami. Mijał trzeci rok, kobieta wróciła do sił i okrzepła w roli matki, a nawet przymierzała się do szybkiego powrotu do pracy i do tego, że jej życie potoczy się dawnymi, zawodowymi koleinami. Nie zdążyła. Kolejne dziecko przygotowywało się do przyjścia na świat.
Mama dwóch córek
„W drugiej ciąży poczułam spokój – opowiada. – Tłumaczyłam sobie, że wiem, jak dbać o niemowlę i po narodzinach drugiej córki psychicznie czułam się lepiej”. Pojawiły się także nowe wyzwania: przeprowadzka do większego mieszkania w nowej okolicy. Jola została w domu z dziećmi, a mąż pracował do późna na utrzymanie rodziny. Powoli zaczęła przyzwyczajać się, że większość czasu spędza z dziećmi sama. Ale zrozumiała też, że o dobrą relację w małżeństwie, o bliską więź trzeba się mocno starać, czasem wręcz trzeba o nią walczyć. Umieć zadbać o chwilę spędzoną niespiesznie przy wspólnym posiłku, na rozmowie, nie mówiąc już o wyjściu od czasu do czasu tylko we dwoje, np. do kina.
„Chyba stopniowo zaczynałam być coraz bardziej samodzielna – wspomina Jola. – Powoli uczyłam się liczyć na siebie, w twórczy sposób podchodzić do problemów, sprawnie organizować rodzinne obowiązki. Czułam się jednak bardzo samotna w dużym mieście i mocno zagubiona, bez przyjaciół”. Żeby dać sobie szansę na regularne wyjścia z domu, po pierwszych urodzinach starszej córki młoda mama zapisała się na
czyła rok, kobieta poszła na kurs prawa jazdy. „Zajęcia te pomogły mi nabrać lekkiego dystansu do mojego macierzyństwa, wrócić do innych aktywności i regularnie móc wychodzić z domu – bez dzieci. Poza tymi nieobecnościami byłam stale do ich dyspozycji: bawiłyśmy się, czytałyśmy książeczki, chodziłyśmy codziennie na spacery”.
Problemy z trzecią ciążą
Kiedy młodsza córka miała niespełna trzy lata, okazało się, że Jola z Mirkiem spodziewają się kolejnego dziecka. Pod koniec tej ciąży kobieta zmagała się z cukrzycą i dlatego przeszła szczegółowe badania. Lekarze nie byli zadowoleni z wyników USG i podejrzewali jakiś problem zdrowotny. Po kilku szczegółowych badaniach u różnych specjalistów pojawiła się wstępna diagnoza: dziecko prawdopodobnie urodzi się z genetycznie uwarunkowaną niskorosłością, czyli karłowatością. Może też cierpieć na inne schorzenia – wszystko okaże się po urodzeniu.
Diagnoza niestety potwierdziła się. Czas końca ciąży i pierwszych miesięcy życia synka okazał się bardzo trudny dla rodziny. Rodzice musieli oswoić siebie i dziewczynki z chorobą brata, przejść jakby żałobę po zdrowym dziecku, odżałować plany i marzenia wobec wizji w pełni sprawnego dziecka, którego przecież nie ma. Przez dwa i pół roku synek i cała rodzina byli pod opieką lekarzy, pielęgniarek i rehabilitantów dziecięcego hospicjum domowego. Kilka razy w tygodniu jego pracownicy odwiedzali ich w domu i obserwowali stan synka, ćwiczyli z nim, rozmawiali z rodzicami. „Choć na początku tej współpracy fakt korzystania z pomocy hospicjum wydawał mi się przytłaczający – opowiada matka – dziś myślę o tej okoliczności z wielką wdzięcznością. Piękni ludzie towarzyszyli mojej rodzinie w trudnym czasie, byli dla nas prawdziwym wsparciem i pomocą”. Dbali również o potrzeby starszych córek i o to, by nie zostawały w cieniu brata, co jest dużym wyzwaniem w rodzinach z dzieckiem chorym.
Potyczki z Panem Bogiem
„Pan Bóg lubi posługiwać się paradoksami – mówi Jola. – Tak właśnie zaczęłam widzieć koleje losu w naszej rodzinie. Zaczęłam czuć Jego obecność w najtrudniejszym, jak dotąd, doświadczeniu mojego życia. Najpierw się z Nim kłóciłam, mocowałam, próbowałam zrozumieć, dlaczego właśnie nam powierza chore dziecko. Przecież nie jestem wystarczająco dobrą matką! Dopóki pytałam: «dlaczego?», kręciłam się w kółko. Kiedyś dotarło jednak do mnie, że może lepiej zapytać: «po co?». Jeśli nie czujesz się dobrą matką, to spróbuj się nią stać!”.
To mógł być pierwszy moment jej zgody na to, co otrzymała. Takie pierwsze, nieśmiałe, wynikające z bezsilności: „Bądź wola Twoja”. Przez pierwszy rok życia synka nie miała siły odmówić „Ojcze nasz”. Od pewnego momentu jednak wróciła do tej modlitwy.
„Siła do niesienia potrójnego macierzyństwa przyszła od Pana Boga – mówi Jola. – Ja sama z siebie jej nie miałam i nadal jej nie mam. Widzę, że On przychodzi do mnie także przez ludzi o wielkich sercach”.
Szkoła dla Rodziców
Kiedy synek miał kilka miesięcy, najstarsza córka została przyjęta do szkoły prowadzonej przez siostry zakonne. To był dla Joli moment przełomowy. Kiedy jej dziecko uczyło się literek, kobieta popołudnia zaczęła spędzać na zajęciach Szkoły dla Rodziców. „Znów zaczęłam czegoś się uczyć – wspomina. – Synek kończył rok, a ja regularnie wychodziłam z domu na trzy godziny, żeby uczyć się lepszego rodzicielstwa, podstaw komunikacji z mężem i dziećmi. Poznałam też innych rodziców, ich problemy, radości i zmartwienia. Wspólnie zastanawialiśmy się co jest w rodzicielstwie sprawą najważniejszą”. Ten czas był okazją do wielkiego wzrostu, odkrywania prawdy o sobie samej, słuchania z zachwytem prowadzących, a nade wszystko kiełkującego postanowienia, że Jola chce pracować nad sobą – dla siebie i dla swoich bliskich.
Oddaję kawałek siebie
Pod koniec roku szkolnego Jola dostała od prowadzących propozycję większego zaangażowania się w Szkołę dla Rodziców. Wzięła udział w szkoleniach, żeby móc prowadzić warsztaty. Wkrótce sama została prowadzącą. Poznawała kolejne grupy rodziców i z tych kontaktów zrodziły się też nowe znajomości i przyjaźnie. „Po kilku latach czuję, że jestem częścią tego miejsca – Jola rozpromienia się. – Oddaję w nim kawałek siebie, czuję się potrzebna, ale czuję też troskę innych wobec mnie i moich bliskich. Widzę, że okoliczności, które były moim udziałem w ciągu ponad jedenastu lat mojego bycia mamą, stały się szansą na rozwój, dały początek dobru, którego doświadcza teraz cała moja rodzina. I to właściwie niezależnie od tego, czy w danym momencie jest łatwo, czy trudno. To paradoks od Pana Boga, że trudności mogą rzeźbić jakąś głębię w nas, udrażniać zasypaną studnię, jeśli się na ten trud zgodzimy w imię miłości”.
Nowe życie
Córki Joli rozwijają się świetnie, są troskliwymi starszymi siostrami i uczą brata wszystkiego, czego tylko mogą. On też rozwija się dobrze. Wprawdzie jego ciało pozostaje małe, ale zaskakująco żywotne i sprawne. Chłopiec chodzi do przedszkola, nawiązuje relacje z rówieśnikami i dorosłymi. Jest bardzo lubiany, bo radosny, entuzjastyczny i towarzyski. „Uczę się od niego uporu, determinacji i radzenia sobie z problemami w niekonwencjonalny sposób – mówi Jola i dodaje jakby mimochodem: – Od niedawna spodziewamy się czwartego dziecka i jeszcze nie wiemy, kto to taki”.
Nasz czas się kończy. Dopijamy ostatni łyk kawy, płacimy rachunek i wychodzimy. Przed drzwiami kawiarni krótkie pożegnanie i rozchodzimy się w przeciwnych kierunkach. Po chwili odwracam się i widzę oddalającą się drobną kobietę, która teraz wydaje mi się jakby większa...
Zobacz całą zawartość numeru ►