Brat nie tylko nasz
11 lutego mija pięć lat od śmierci wieloletniego Krajowego Duszpasterza Apostolstwa Chorych – ks. Czesława Podleskiego. Z tej okazji poprosiliśmy o podzielenie się swoimi wspomnieniami członków jego rodziny – siostry: Anielę Podleską i Urszulę Ligacz oraz szwagra: pana Jerzego Ligacza.
2014-02-03
DANUTA DAJMUND: – Wszyscy, którzy pamiętają ks. Czesława, wiedzą, jak wiele serca i zaangażowania wkładał w kontakty z ludźmi, nad którymi przyszło mu sprawować duszpasterską pieczę. Tak było w jego pierwszej parafii w Kaletach, w parafii św. św. Apostołów Piotra i Pawła w Katowicach i św. Katarzyny w Jastrzębiu Zdroju. Równie wiele dawał z siebie pełniąc funkcję rekolekcjonisty czy kiedy jako ojciec duchowny otaczał opieką kleryków Wyższego Śląskiego Seminarium Duchownego w Krakowie. Tak było również przez 15 lat posługi w Apostolstwie Chorych. Wiem też, że mimo rozlicznych obowiązków udało mu się zachować bliskie relacje ze swoją rodziną.
ANIELA PODLESKA (AP): – Tak, to prawda. Mój brat zawsze był bardzo związany ze swoimi bliskimi, podobnie zresztą jak z rodzinną parafią. Przypuszczam, że zaważyło na tym nasze dzieciństwo. Czesław był najstarszy z całej naszej piątki. Urodził się w 1934 roku. Po nim pojawiłam się na świecie ja, 3 lata później moja młodsza siostra Urszula, a po niej kolejno nasi bracia: Jerzy i Stanisław.
URSZULA LIGACZ (UL): – Kiedy w 1942 roku naszego ojca i wujka powołano na front, mama i ciocia podjęły pracę, by wyżywić całkiem już sporą gromadkę dzieci. Najstarszy z nas, Czesław, praktycznie z dnia na dzień musiał przejąć większość obowiązków mamy. Choć sam miał niespełna 8 lat, na jego barki spadła opieka nad młodszym rodzeństwem i kuzynostwem i to podczas niespokojnych lat wojny.
– Jak to możliwe, że mały chłopiec radził sobie z tak ogromną odpowiedzialnością?
(AP): – Nie było innego wyjścia. Zresztą doskonale dawał sobie radę. Trochę pomagała mu młodsza kuzynka, Małgosia. Od kiedy pamiętam, Czesław zawsze cieszył się wśród nas wielkim autorytetem. Kiedy zbytnio dokazywaliśmy – jak to maluchy – wystarczyło, że na nas spojrzał lub pogroził palcem, a już zachowywaliśmy się, jak należy. Pamiętam, że nieraz musiał chować nas w piwnicy w obawie przed nalotem. Myślę, że te chwile realnego zagrożenia wiele go kosztowały i sprawiły, że zawsze wydawał się nad wiek dojrzały, poważny i odpowiedzialny. Ale przy tym bardzo, bardzo dobry. Tę dobroć odziedziczył po naszej mamie.
– Choć mówi się, że „trudno być prorokiem w swoim domu”, zauważyłam, że tym autorytetem ks. Czesław cieszył się w rodzinie chyba do samego końca?
JERZY LIGACZ (JL): – Mogę potwierdzić, że tak właśnie było. Spostrzegłem to zresztą od razu, kiedy tylko poznaliśmy się z moją przyszła żoną Urszulą, a jeszcze bardziej, kiedy już jako jej mąż, stałem się pełnoprawnym członkiem rodziny.
– Czy jako dzieci przypuszczały Panie, że Wasz Brat kiedyś zostanie kapłanem?
UL: – Pewnie panią zaskoczę, ale chyba tak. W jego przypadku kapłaństwo było jakby naturalną konsekwencją wszystkiego, co poprzedzało tę decyzję.
AP: – Czesław był zawsze bardzo pobożnym dzieckiem. Z powodu wojny, do Pierwszej Komunii przystąpił dopiero mając 11 lat, ale już dużo wcześniej nasi wujowie – Antoni, który był kościelnym i Alojzy, który był zakonnikiem – pomogli mu zbudować piękny domowy ołtarzyk. Przed tym ołtarzykiem często się modlił – czasem sam, a niekiedy w naszym towarzystwie. W formie zabawy odprawiał tam też nabożeństwa, w których my, młodsze siostry oraz nasze kuzynki, uczestniczyłyśmy jako ministrantki. Znał już wtedy wszystkie teksty części stałych Mszy Świętej. Sam też przygotowywał sobie „ornaty” z papieru i kolorowych wstążek.
UL: – Jego pobożność nie ograniczała się oczywiście tylko do tych zabaw. Mieszkaliśmy blisko kościoła. Razem z mamą i babcią chodziliśmy na Msze Święte, nabożeństwa majowe i różańcowe, a w niedziele na nieszpory. Chętnie braliśmy udział w procesjach Bożego Ciała. Po Pierwszej Komunii Czesław został ministrantem, wszyscy też należeliśmy do Krucjaty Eucharystycznej przy naszej parafii, braliśmy udział w rozmaitych przedstawieniach o tematyce religijnej, a w okresie Adwentu chodziliśmy na roraty. Nieraz uczestniczyliśmy też w organizowanych przez naszych kapłanów pielgrzymkach i wycieczkach.
AP: – Do dziś przechowuję w pamięci chwile, kiedy przygotowywaliśmy się do Pierwszej Komunii Świętej. Każdemu z naszej piątki mama poświęcała wtedy wyjątkowo dużo uwagi, pomagając jak najlepiej przygotować się na przyjęcie Jezusa. Wspaniałe były też w naszym domu Święta Bożego Narodzenia. Zawsze wspólnie śpiewaliśmy kolędy, a rodzice obdarowywali nas drobnymi upominkami. Aby nas szczerze uradować, nieraz wystarczyła jakaś stara, ale za to pięknie odnowiona zabawka, o której już zdążyliśmy zapomnieć.
– A więc już w młodości łączyła Księdza Czesława bliska więź z rodzinną parafią?
UL: – Myślę, że tak. Już jako chłopiec brat głęboko przeżywał aresztowanie naszego proboszcza ks. Józefa Czempiela, który później zginął w obozie koncentracyjnym, a także aresztowanie ks. Ignacego Jeża, któremu na szczęście udało się z obozu powrócić. Czesław po prostu żył życiem swojej parafii, zarówno tej w Wielkich Hajdukach jak i w Świętochłowicach Zgodzie.
– A kiedy poznaliście Jego decyzję wstąpienia do seminarium?
UL: – W rodzinie chyba wiedzieliśmy o niej od dawna. To były jednak takie czasy, że nie można było o tym mówić głośno. Tata mógłby z tego powodu mieć poważne kłopoty w pracy, a Czesław pewnie oblałby maturę. Nie przyznając się więc, że chce studiować teologię, w szkole powiedział, że wybiera się na Uniwersytet Jagielloński. Było to zresztą zgodne z prawdą, bo Wydział Teologiczny początkowo rzeczywiście funkcjonował przy Uniwersytecie Jagiellońskim.
AP: – Pamiętam, że informacja z Uniwersytetu, iż w określonym dniu ma się stawić na egzaminy, nie zastała Czesława w domu. Wraz z kolegą wybrał się akurat na pieszą pielgrzymkę do Częstochowy. Sytuacja wydawała się dramatyczna. Ojciec szybko podjął decyzję. Razem z siostrą spakowałyśmy ubranie i książki brata i wczesnym rankiem, wraz z ojcem, udaliśmy się pierwszym pociągiem do Częstochowy. Znalezienie Czesława wśród pielgrzymów graniczyło z cudem. A jednak udało się. Czesław spóźnił się wprawdzie na swój pisemny egzamin, lecz na szczęście przyjęto jego wyjaśnienie i pozwolono mu dołączyć do piszących. Okazało się tylko, że w tym całym przedwyjazdowym zamieszaniu nie spakowałyśmy odświętnych butów brata. I tym sposobem do najważniejszego egzaminu w swoim życiu Czesław przystąpił w… tenisówkach.
JL: – Myślę, że jako kolejny dowód Bożej opieki nad Czesławem warto przywołać pewne wydarzenie, które miało miejsce krótko przed prymicjami Czesława. Stało się ono już niemal rodzinną legendą. Otóż pewnego dnia Czesław wraz z kolegą postanowili zagrać w totolotka czy jakąś inną tego typu grę. Przełożony, udzielając swojej zgody zażartował tylko, aby nie zapomnieli podzielić się swoją wygraną. Jakie musiało być jego zdumienie, kiedy wkrótce potem młodzi seminarzyści złożyli na potrzeby seminarium dość znaczną sumę pieniędzy. Los okazał się wygrany, a Czesław nie tylko mógł wspomóc finansowo seminarium, ale dzięki pieniądzom, które pozostały można było urządzić prymicyjne przyjęcie, a jego bracia i siostry w tym wyjątkowym dniu mogli założyć nowe, odświętne ubrania.
– A potem zaczęła się już kapłańska codzienność...
JL: – Po święceniach Czesław został wikarym w Kaletach. Ta pierwsza parafia to była wielka miłość jego życia. Myślę, że to tam rozsmakował się w kontaktach z ludźmi chorymi. Jako najmłodszemu, zlecono mu odwiedzanie chorych w dwóch przysiółkach położonych na leśnych, oddalonych od parafii terenach, do których inni nie mieli ochoty chodzić. Zdarzało się też, że wychodził naprzeciw dzieciom udającym się stamtąd na roraty, aby nic złego im się w drodze nie przytrafiło. Więź z chorymi utrwalił później jeszcze bardziej, posługując jako rekolekcjonista.
UL: – Były też kolejne parafie: św. św. Apostołów Piotra i Pawła w Katowicach, gdzie posługiwał jako wikary 0raz parafia św. Katarzyny w Jastrzębiu Zdroju. To były dla niego bardzo trudne lata. Zlecono mu budowę nowego kościoła, a w tamtych czasach wiązało się to z nieustanną inwigilacją. Myślę, że tamten okres bardzo zaważył na jego zdrowiu.
AP: – Nasz brat nigdy nie był silnego zdrowia. W dzieciństwie chorowaliśmy na szkarlatynę. To bardzo osłabiło jego serce, które z upływem lat coraz gorzej radziło sobie z nieustannym stresem.
– Pamiętam, że w czasie, gdy posługiwał w parafii w Katowicach, ale tym razem już jako jej proboszcz, jego zdrowie uległo dalszemu pogorszeniu. Panie doktorze, Pan nie tylko był szwagrem ks. Czesława, ale chyba pełnił także funkcję jego domowego lekarza?
JL: – To prawda. Tak się złożyło, że nasza rodzina miała nie tylko swojego „dyżurnego” kapłana. Miała też swojego lekarza. Czesław zajmował się naszymi duszami: odprawiał Msze z okazji różnych uroczystości rodzinnych, udzielał nam sakramentów, odwiedzał chorą mamę a później także chorego brata, no i odprowadzał na wieczny spoczynek naszych zmarłych. Mnie przypadła w udziale troska o zdrowie ciał członków rodziny, oczywiście w takim zakresie, w jakim to było możliwe. W 1985 roku moja wiedza medyczna okazała się jednak niewystarczająca. 2 grudnia Czesław musiał się poddać bardzo poważnej operacji na otwartym sercu, którą w krakowskiej klinice przeprowadził pan profesor Dziatkowiak. Operacja się udała, ale Czesław już nigdy nie powrócił do pełnego zdrowia.
– To wtedy Ksiądz Biskup zadecydował, o zwolnieniu ks. Czesława z funkcji proboszcza i powierzeniu mu nowych obowiązków w Apostolstwie Chorych?
AP: – Tak. Po nagłej śmierci ówczesnego sekretarza Apostolstwa Chorych ks. Henryka Sobczyka, w 1986 roku nasz brat został nowym krajowym duszpasterzem tej wspólnoty. Myślę, że Ksiądz Biskup chciał mu oszczędzić stresu związanego z kierowaniem parafią, ale także wziął pod uwagę to, że jako kapłan osobiście doświadczony cierpieniem, będzie lepiej rozumiał ludzi chorych.
– Nowa nominacja tylko częściowo spełniła swoją rolę. Ksiądz Czesław rzeczywiście okazał się „właściwym człowiekiem na właściwym miejscu” prawie natychmiast nawiązując serdeczny kontakt z chorymi. Nie uwolniła go jednak od obowiązków i związanego z nimi stresu.
UL: – To prawda. Nasz brat nigdy i nikomu nie potrafił powiedzieć „nie”. Stąd z każdym rokiem przybywało mu obowiązków. Miał też taki charakter, że ze wszystkiego starał się wywiązać najlepiej, jak potrafił. Redagował miesięcznik, pisał listy do chorych, odwiedzał ich w domach, organizował dla nich rekolekcje i pielgrzymki. A do tego dochodziły też inne funkcje, niezwiązane już z Apostolstwem Chorych.
JL: – Czasami musieliśmy go upominać, by z myślą o własnym zdrowiu, choć trochę zwolnił i pozwolił sobie na więcej odpoczynku. Tłumaczyliśmy, że przecież są inni, młodsi i mniej schorowani. Nadaremnie. Czesław zawsze poczuwał się do odpowiedzialności za innych. Nawet wtedy, gdy przeszedł na emeryturę. Dopóki pozwoliły mu na to coraz bardziej słabnące siły, pomagał w redakcji „Apostolstwa Chorych”, odwiedzał chorych, wygłaszał homilie oraz nauki rekolekcyjne, uczestniczył w spotkaniach rozmaitych wspólnot i długie godziny spędzał w konfesjonale czy przy katolickim telefonie zaufania. Nieraz myślę, jak wiele go to musiało kosztować, zważywszy, że w ostatnich latach życia miał też poważne problemy ze snem.
– A kiedy już zabrakło mu sił, wiem, że niemal cały czas poświęcał modlitwie: za swoich bliskich, za byłych współpracowników, za chorych – zarówno tych, których poznał osobiście, jak i za członków Apostolstwa Chorych.
AP: – Zawsze odczuwaliśmy to jego modlitewne wsparcie. Po śmierci brata wielką pociechą był dla nas fakt, że Pan Bóg odwołał go do Wieczności w tak wspaniałym dniu. 11 lutego Kościół wspomina przecież Matkę Bożą z Lourdes i obchodzi Światowy Dzień Chorego. Wierzę, że to właśnie chorzy, którym służył przez całe życie i dla których też był bratem, pomogli mu przekroczyć granicę między tym i tamtym światem.
– Dzielę z Państwem tę ufność i serdecznie dziękuję za to, że wspólnie mogliśmy wrócić wspomnieniami do chwil, które tu na ziemi dzieliliśmy z ks. Czesławem.
Zobacz całą zawartość numeru ►