Wiadomość z nieba
Rankiem 11 lutego 2009 roku wysłałam do ks. Czesława sms-a z prośbą o modlitwę – mieliśmy w tym dniu ważną sprawę urzędową i prosiłam go o wsparcie. Przypuszczam, że już tej wiadomości nie przeczytał...
2014-02-03
Ksiądz Czesław był częstym gościem w naszym domu. Dzieci były wtedy jeszcze małe i zawsze na niego z niecierpliwością czekały – wiadomo było, że nie przyjdzie z pustymi rękami, że będzie mała uczta: sok, pierniki, może czekolada, a dla rodziców kawa.
Nie szczędził sił
Pierwszy raz przyszedł, gdy urodziło się nasze piąte dziecko – Pia. W tym dniu, do Księgi Gości, którą otrzymywała każda pierwszy raz odwiedzająca nas osoba, 30 maja 1990 roku, wpisał te oto słowa: „Niezmiernie się cieszę, że mogłem odwiedzić Waszą Rodzinę. Niech Bóg Wszechmogący obficie błogosławi Mamie, Tacie, Dzieciom oraz Pii”. Pamiętam to pierwsze spotkanie – opowiedział nam wtedy o swojej chorobie serca, o operacji, którą przeszedł i o przygotowaniach do niej – zwierzył się nam, że napisał wówczas testament, wiedząc, że może się już nie obudzić.
Pan Bóg potrzebował go jeszcze na tej ziemi na dwa dziesięciolecia. Dbał o siebie przez ten czas, ale z drugiej strony nigdy nie szczędził sił, gdy ktoś go potrzebował – jego sakramentalnej posługi czy jakiejkolwiek pomocy.
Dyskretna obecność
Ten początek więzi naszej rodziny z ks. Czesławem wyznaczyły dwie sprawy – to, że znałam francuski, a ksiądz chciał pogłębić znajomość tego języka, oraz to, że pracowałam w tym samym budynku – w redakcji „Gościa Niedzielnego” i często zaglądałam do redakcji „Apostolstwa Chorych”, a czasem podrzucałam też teksty do miesięcznika.
Pewnego dnia ksiądz zaproponował mi wyjazd na pielgrzymkę do Lourdes, Ars i La Salette. To były niezwykłe dni. Czas wyjątkowej łaski dla mnie i dla mojej przyjaciółki Eli, która mi towarzyszyła. Dziś mogę powiedzieć, że w pewnym sensie wyznaczył moją duchową drogę. Obecność i posługa naszych duszpasterzy – ks. Czesława oraz ks. Stefana Czermińskiego – były nie do przecenienia. Z potrzeby serca opisałam przeżycia i łaski tego czasu – i tak powstała mała książeczka pt. „Objawiasz się wędrującym”, której fragmenty najpierw były drukowane w „Apostolstwie Chorych”.
Regularne lekcje francuskiego – czułam to – wypływały nie tylko z zainteresowania księdza językiem obcym, ale przede wszystkim z chęci dyskretnej pomocy wielodzietnej rodzinie borykającej się z trudnościami finansowymi. Istotnie na ten czas było to dla nas ważne wsparcie: i materialne i duchowe – bo przecież przy okazji spotkań dzieliliśmy się nawzajem radościami i troskami. Ale ksiądz lubił też pożartować – nieraz opowiadał nam różne anegdoty ze swego bogatego życia, a my jemu dowcipy. No i piłka nożna! Z moim mężem nieraz gwarzyli sobie na sportowe tematy.
Wierny Przyjaciel
Ksiądz przychodził zwykle pod wieczór i najczęściej zostawał na naszej rodzinnej modlitwie. Codziennie odmawialiśmy z dziećmi jedną dziesiątkę Różańca i każdy gość był zaproszony do udziału w niej. Nawet jeśli tego nie precyzowaliśmy za każdym razem, jej intencją była modlitwa za bliskich, przyjaciół i dobrodziejów – a więc również za ks. Czesława. Po niej były spontaniczne intencje, a jeśli był z nami kapłan, prosiliśmy go o pobłogosławienie nas. Bardzo sobie ceniliśmy to kapłańskie błogosławieństwo – bardzo często właśnie z rąk ks. Czesława.
Mijały lata, a ks. Czesław był zawsze blisko. Kiedy zbliżał się nasz srebrny jubileusz małżeństwa, wśród kilku zaprzyjaźnionych kapłanów nas otaczających, nie mogło oczywiście zabraknąć i jego. Ze względu i na wiek i na szacunek, jakim darzyliśmy ks. Czesława, to jego poprosiliśmy o przewodniczenie obrzędowi odnowienia przyrzeczeń małżeńskich. Również gdy nasza pierwsza córka wychodziła za mąż, ks. Czesław był jednym z kapłanów, którzy odprawiali ślubną Eucharystię.
Również my bywaliśmy na jego ważnych uroczystościach – złotym jubileuszu kapłaństwa, urodzinach, imieninach. Raz byliśmy z nim, jego mamą i siostrą w Czernej, w dniu jego urodzin, innym razem to my zabraliśmy go do naszych przyjaciół – benedyktynów do Biskupowa, na Śląsku Opolskim.
Chciał odejść...
Choroba przyszła jakoś „nagle i niespodziewanie”. Kilka miesięcy przed śmiercią napisał do nas karteczkę: „Nie wiem, kiedy do Was przyjdę, jestem bardzo chory”. Potem widzieliśmy się ze dwa razy – raz u niego w domu, później w szpitalu. Mieliśmy wrażenie, że poddał się – jakby nie chciał walczyć o życie. Jakby śmierć już była przesądzona… Miałam wrażenie, że fizycznie tak nie było, ale psychicznie ks. Czesław już jakby wypełnił, co miał wypełnić i… po prostu chciał odejść.
Orędownik w Niebie
I ostatni akcent… Rankiem 11 lutego 2009 roku wysłałam do ks. Czesława sms-a z prośbą o modlitwę – mieliśmy w tym dniu ważną sprawę urzędową i prosiłam go o wsparcie. Przypuszczam, że już tego sms-a nie przeczytał – ale sprawa została załatwiona pomyślnie, a dotyczyła naszej przyszłości. Często myślę z wdzięcznością, że może już z „tamtej strony” ks. Czesław wyprosił nam łaskę, która owocuje również w naszym obecnym życiu. W rzeczywistości świętych obcowania nie czujemy się oddzieleni. Nadal polecamy mu ważne sprawy w modlitwie, a jego duszę Miłosiernemu Bogu. I żyjemy wciąż tym samym – tylko my jeszcze tutaj, a ks. Czesław już „tam”.
Zobacz całą zawartość numeru ►