Aż do ostatniej straży
„Pomóż nam czuwać nad ogniem naszych pochodni. Niech nie zgasną aż do ostatniej straży. Amen”.
2017-03-04
II Rok czytań
Łk 12,35-40
Babcia Anna... Zawsze tak o niej myślę, choć nie była moją „rodzoną” babcią. Była tylko spowinowacona z moją rodziną. Za to przyjaźniła się z moją babcią tak bardzo, że któregoś dnia ta ich przyjaźń zaowocowała w zupełnie nieoczekiwany sposób: jej syn oświadczył się bowiem najstarszej córce mojej babci, pobrali się i spędzili z sobą resztę życia. I tyle na temat naszego powinowactwa. Ale z babcią Anną łączą mnie dużo silniejsze więzy, coś na kształt powinowactwa duchowego.
Mówi się, że człowiek żyje tak długo, jak długo w ludzkich sercach żyją wspomnienia o nim. Wiem, że to brzmi trochę pogańsko, ale jest w tym spory ładunek prawdy. Babcia Anna umarła już wiele lat temu, ale wspomnienie o niej jest ciągle żywe w moim sercu – a wiem, że nie tylko w moim. Często widzę jej pomarszczoną, zawsze delikatnie uśmiechniętą twarz i wielkie, brązowe, niesamowicie łagodne oczy. To nie była twarz kobiety, o której wszyscy wiedzieli, jak ciężkie miała życie.
Babcia Anna młodo owdowiała, co żonom górników w owych czasach przytrafiało się dość często. Tyle, że ona miała 5 małych dzieci, a oczekiwała szóstego. Żadnego majątku, żadnego zawodu, żadnych perspektyw. Miała tylko dwie zdrowe ręce, serce, które potrafiło kochać i ufność, że „jest Bóg na Niebie”. Nikt się nigdy nie dowiedział, ile trudu musiało ją kosztować wykarmienie, odziewanie i w końcu wykształcenie takiej gromadki. Bo babcia Anna nigdy, ale to nigdy nie narzekała. Pamiętam ją stale uśmiechniętą, przepasaną fartuchem w białe groszki, który zdejmowała tylko wychodząc do kościoła. Stale gotowa do prania, gotowania, sprzątania, cerowania i szycia, dzięki któremu udawało jej się jakimś cudem utrzymać rodzinę. No i te jej łagodne oczy, którymi widziała to, czego nie dostrzegali inni. Nie zawahała się ani przez moment, by przyjąć do swej licznej rodziny osieroconą córeczkę sąsiadów a jej dwuizbowe mieszkanie zawsze roiło się od ludzi, także bardzo młodych, którym matkowała a później „babciowała”.
Kiedy jej dzieci stanęły już na własnych nogach zaczęła jeszcze usilniej szukać tych, którym można było jakoś pomóc. Nie brakowało i takich, którzy to wykorzystywali. Synowie i córki bardzo chcieli na stare lata zapewnić jej trochę luksusu, którego nigdy dotąd nie miała. Udało im się nawet załatwić nowe mieszkanie w przyzwoitej dzielnicy, proponowali też zamieszkanie z którymś z nich, ale babcia Anna nie chciała opuścić „starych śmieci”. Obawiała się, że w nowym miejscu nie będzie miała komu pomagać, a „z pustymi rękami pchać się do Nieba nie wypada”.
Kiedy z powodu reumatyzmu już niewiele mogła robić, widywało się ją stale z różańcem, którym opasywała prawą dłoń, bo palce, dziwacznie powykręcane przez chorobę, nie potrafiły już przesuwać paciorków. Nogi też nie chciały już służyć jak dawniej, więc do pobliskiego kościoła wychodziła godzinę wcześniej, żeby zdążyć na pierwszą Mszę o 6 rano. Jej drobna postać tak bardzo wpisała się we wnętrze kościoła, że kiedy raz zdarzyło jej się zaspać, kościelny zaalarmował proboszcza i po następnej Mszy razem pobiegli do jej mieszkania, bo myśleli, że umarła. Ale babcia Anna jeszcze trochę sobie pożyła. A odeszła tak pięknie, że ludzie długo sobie o tej jej śmierci opowiadali. Bo babcia Anna umarła „na posterunku”. Wróciwszy do ławki po przyjęciu Komunii, uklękła, skłoniła głowę i cichutko odeszła. Myślę, że prosto do Nieba.
Dlaczego dzielę się tym moim wspomnieniem właśnie dzisiaj? Bo na pogrzebie babci Anny ksiądz czytał te same słowa, które padają w dzisiejszej Ewangelii: „Niech będą przepasane biodra wasze i zapalone pochodnie... Szczęśliwi owi słudzy, których pan zastanie czuwających, gdy nadejdzie. Zaprawdę, powiadam wam: przepasze się i każe im zasiąść do stołu, a obchodząc będzie im usługiwał. Czy o drugiej, czy o trzeciej straży przyjdzie, szczęśliwi oni, gdy ich tak zastanie”.
A potem ksiądz wygłosił homilię – tak krótką, jakiej nigdy przedtem i już nigdy potem nie usłyszałam. Brzmiała mniej więcej tak: „Szczęśliwa Anno, pomóż nam czuwać nad ogniem naszych pochodni. Niech nie zgasną aż do ostatniej straży. Amen”.