Miłosierdzia pragnę
Może to właśnie miłosierdzie powinno być owym złotym środkiem, który pozwoli zachować umiar naszej skorej do osądzania naturze?
2014-03-17
II Rok czytań
Łk 6,36-38
Nie ma chyba człowieka, który nie doświadczyłby krytyki czy sam kogoś nie skrytykował. Czasem krytyka, zwłaszcza jeśli ma podstawy i nie jest oparta na złośliwości czy chęci rewanżu, może prowokować do rozwoju własnej osobowości i zdolności. Tego rodzaju krytyce poddawani przecież jesteśmy od dziecka. Doświadczamy jej najczęściej ze strony rodziców i wychowawców. To, na ile będzie ona dla nas konstruktywna, zależy od zawartości jednego tylko składnika: miłości. Pomijając przypadki ekstremalne, rodzice zwykle krytykują zachowanie dziecka, ponieważ chcą je ochronić lub ostrzec przed niebezpieczeństwem, pobudzić do czynienia dobra i pracy nad sobą, przygotować do zadań, które czekają je w przyszłości. Z im większą czynią to miłością i szacunkiem dla godności własnego dziecka, tym lepsze osiągają rezultaty.
Trudno także bez krytyki wyobrazić sobie funkcjonowanie w świecie ludzi dorosłych. Wydaje się, że brak krytyki może czasem być odznaką tchórzostwa, obojętności na zło, tak zwanego „tumiwisizmu”. Częstsze, niestety, są sytuacje, gdy zbyt łatwo wydajemy sądy o innych, a nasza bezlitosna krytyka, zamiast pomóc komuś wzrastać, zabija jego ducha, budzi strach, powoduje, że czyjeś życie – oparte na nieustannej presji – może się stać namiastką piekła.
Tak źle i tak niedobrze. Jak zatem znaleźć złoty środek?
Może warto najpierw spojrzeć na siebie. Czy nie jest tak, że tym, co najłatwiej jest mi dostrzec w innych ludziach są moje własne wady i niedoskonałości? Czy nie bywa i tak, że w „oku” bliźniego zawsze jestem w stanie zauważyć nawet najmniejsze „źdźbło”, podczas, gdy nie dostrzegam „belki”, która rani moje własne? Może powinnam postawić sobie dwa pytania: Na ile surowym sędzią potrafię być dla samej siebie? Do jakiego stopnia jestem w stanie przyjąć od innych słowa krytyki i jakie budzą one we mnie uczucia? Jeśli szczerze sobie na nie odpowiem, łatwiej będzie mi pojąć, że mój bliźni – ten, którego poddaję osądowi i surowej krytyce, ten, którego tak łatwo potępiam, ten, któremu nie jestem w stanie niczego wybaczyć i ani odrobinę odpuścić – czuje dokładnie to samo co ja.
Jezus z dzisiejszej Ewangelii ma na to wszystko bardzo praktyczną receptę: „Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni; nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni; odpuszczajcie, a będzie wam odpuszczone. Dawajcie, a będzie wam dane: miarą dobrą, natłoczoną, utrzęsioną i opływającą wsypią w zanadrze wasze. Odmierzą wam bowiem taką miarą, jaką wy mierzycie”.
Brzmi znajomo, prawda? Trochę tak, jak w znanym już w dzieciństwie przysłowiu: „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”. Z jedną tylko różnicą; Jezus Swoją receptę poprzedza taką jeszcze radą: „Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny”.
Dlatego właśnie tak naprawdę tylko Bóg ma prawo być sędzią człowieka. On nie sądzi z pozorów, zna moje czyny – te dobre i te złe, nawet te, które są ukryte przed innymi. Tylko On może osądzić, w jaki sposób wykorzystałam dar wolności, bo zna też moje serce, zna moje ograniczenia, wpływ środowiska, pokusy, z jakimi musiałam walczyć, walki wewnętrzne, jakie stoczyłam. On wie również, jakimi łaskami mnie obdarował, aby pomóc mi osiągnąć zbawienie.
Bóg wolny jest od jakiejkolwiek stronniczości, bo kocha każdego z nas i każdego pragnie zbawić. Dlatego mogę być pewna Bożej sprawiedliwości, ale „Jeśli zachowasz pamięć o występkach, Panie, Panie, któż się ostoi?”. Ufam więc w Boże miłosierdzie. W to, że Bóg jest przede wszystkim Miłością, jest Bogiem miłosiernym, litościwym i cierpliwym.
Może i w naszej codzienności właśnie miłosierdzie powinno być owym złotym środkiem, który pozwoli zachować umiar naszej skorej do osądzania naturze?