Choroba bezdomności
Brat Paweł – albertyn pracujący w krakowskim przytulisku, opowiada o wymagającej pracy wśród najuboższych i o tym, że każdy zasługuje na kolejną szansę.
2014-03-31
CEZARY SĘKALSKI: – Skąd bierze się problem bezdomności?
BRAT PAWEŁ: – Chyba najczęstszą przyczyną bezdomności jest uzależnienie od alkoholu, z czym wiąże się rozpad rodziny i konieczność jej opuszczenia, gdy taka osoba zaczyna być dla bliskich ciężarem czy wręcz zagrożeniem. Jeśli choroba alkoholowa dalej jest nieleczona i taka osoba nie zachowuje abstynencji, w trakcie pobytu na ulicy jest z nią coraz gorzej. Wtedy dotrzeć do kogoś takiego z pomocą jest już bardzo trudno, bo decyzję o podjęciu leczenia musi podjąć ona sama. Inna grupa bezdomnych wywodzi się z dawnych mieszkańców hoteli robotniczych. W latach 90. XX wieku w Polsce takie hotele upadały, a w nich przez lata PRL-u mieszkali ludzie, którzy przez całe swoje życie zawodowe nie odłożyli pieniędzy na to, żeby się usamodzielnić i z tych upadających hoteli pójść na swoje. Ludzie ci potem często podejmowali pracę „na czarno”, wykonywali prace sezonowe, natomiast zimą zjawiali się w miastach i szukali noclegu. To jest dosyć duża grupa społeczna, a teraz osoby te często nie mają prawa do świadczeń społecznych, bo przerwa pomiędzy ostatnią legalną pracą jest zbyt długa, by teraz, w momencie zachorowania przysługiwała im np. renta. Co najwyżej mogą uzyskać zasiłek socjalny, chyba, że ktoś wchodzi w wiek emerytalny i ma wystarczającą historię pracy, aby uzyskać emeryturę. Kiedyś przyjechali do nas studenci z zachodnich Niemiec, aby zobaczyć, jak w Krakowie pomaga się bezdomnym. Kiedy opowiadałem im o zjawisku hoteli robotniczych w komunizmie, oni zapytali co w tym złego, że takie hotele były? Wtedy poprosiłem do nas na rozmowę mężczyznę, który trzydzieści lat swojego życia przemieszkał w takim hotelu. Spytałem go czy pił alkohol, kiedy w nim mieszkał. Odpowiedział, że owszem. Co gorsze, gdy miał kaca, dzwonił do majstra i prosił, żeby mu wpisał w bieżącą dniówkę nadgodziny, które miał wcześniej wyrobione... Po usłyszeniu takiej opowieści studenci ci zrozumieli, że ten człowiek, kiedy był trzeźwy, pracował po szesnaście godzin dziennie, a gdy był w ciągu alkoholowym, nie chodził do pracy, bo odbierał nadgodziny. Zapytałem ich, czy chcieliby mieć takiego pracownika, który w pierwszej kolejności zajmuje się swoim piciem, a dopiero w następnej pracą? Wtedy zrozumieli, na czym polegał problem stworzenia człowiekowi warunków, które odciągały go od wymogów samodzielności. Hotel robotniczy nie uczył odpowiedzialności za siebie i swoje życie. Inną grupę bezdomnych stanowią osoby niezaradne. Są to często młodzi ludzie pochodzący z rodzin patologicznych, którzy opuszczają dom, czy nawet z niego uciekają, kiedy nie grozi im już odwiezienie na izbę dziecka. Oni po prostu nie radzą sobie w społeczeństwie.
– Nie mieli w życiu odpowiedniego startu?
– Nie mają potrzeby stałości miejsca i umiejętności budowania bliskości, a także chęci założenia rodziny, bo oni nigdy tego w domu rodzinnym nie dostali. Nie od razu rozumiałem sytuację takich ludzi, bo każdy z nas posługuje się w swoim myśleniu pewnymi schematami, w których sam wyrósł. Kiedy wychodzę z dobrej rodziny, mam poczucie więzi z bliskimi i wiem, jaką one stanowią wartość. Z dobrej rodziny wynoszę też zdrowe poczucie odpowiedzialności za drugą osobę, a osoby z rodzin patologicznych tego nie mają. To jest ich największa rana, jaką niosą ze sobą i nie da się jej łatwo zagoić. A już w ogóle nie da się nauczyć człowieka odpowiedzialności za innych czysto teoretycznie. To po prostu trzeba dostać od rodziców, od najbliższych, czy opiekunów, bo przecież nawet sieroty wychowane w dobrych warunkach i posiadające kapitał dobrych doświadczeń, potrafią dobrze wejść w dorosłe życie. Do nas jednak trafiają ludzie, którzy takich pozytywnych doświadczeń nie mieli czy wręcz mają za sobą traumę. Historie wielu z tych osób zawierają przemoc, alkohol, doświadczenie odrzucenia przez najbliższych, permanentny brak zaufania do rodziców, którzy niejednokrotnie ranili dziecko. Kiedy ktoś taki staje przede mną, a ja słyszę, że bezdomni są tacy z własnego wyboru, to protestuję, bo nie jest to prawdą. Nikt nie wybiera bezdomności świadomie i dobrowolnie. I nawet ten mężczyzna, który mi powie, że zostawił rodzinę, a sam poszedł na ulicę, przekazawszy honorowo dzieciom swoje mieszkanie, nie przekona mnie o tym. Dla mnie ktoś, kto tak mówi, po prostu nie umie się przyznać do tego, że tak naprawdę został wyrzucony z domu... Nikt nie chce się przyznać, że przegrał życie. Bo kto świadomie i dobrowolnie pójdzie mieszkać do kanałów ciepłowniczych, a za dnia żebrze na ulicach, aby kupić alkohol, w dodatku często taki, który nie jest przeznaczony do spożycia, co w zaawansowanej chorobie alkoholowej nie jest rzadkością... Jest jeszcze grupa osób z różnymi upośledzeniami, które uciekają z domów opieki społecznej, bo nie są w stanie dostosować się do warunków, jakie tam obowiązują. Potrzebują ruchu i żeby coś się wokół nich działo, a według obowiązującego prawa nie mogą być nigdzie przymusowo zamykane, póki nie stwarzają zagrożenia dla siebie i dla innych. Takie osoby też są przyjmowane do naszego przytuliska. Przeważnie dzieje się to w przypadku jakiegoś kryzysu, kiedy np. pojawia się jakaś choroba, czy osoby te poszukują miejsca po pobycie w szpitalu. Ale gdy tylko wracają do zdrowia, odchodzą.
– Dla nich wydaje się to lepsze niż zamknięcie się w murach Domu Pomocy Społecznej czy przytuliska?
– Czasem w związku z tym pojawia się pytanie: po co pomagać takim osobom, skoro one nic ze sobą nie robią? I to jest prawda, że nie można nikomu pomóc na siłę. Poza tym, my musimy wybierać, bo nie mamy możliwości przyjąć każdego. Dom jest po prostu za ciasny, a potrzeby są olbrzymie. Często zatem musimy wybierać, kogo przyjąć. Na pewno pierwszeństwo dajemy tym, którzy coś chcą ze sobą zrobić, a nie tylko znaleźć schronienie na jakiś czas. Z drugiej strony nigdy nie wiadomo, komu tak naprawdę pobyt u nas pomoże. Zdarzało się bowiem tak, że z uzależnienia wychodzili mężczyźni, którym nikt nie dawał najmniejszych szans. Po kilku pobytach u nas, które za każdym razem kończyły się zapiciem i odejściem, ta osoba zaskoczyła nas wszystkich, bo nagle definitywnie odstawiła alkohol i zaczęła brać życie w swoje ręce. Znamy kilka historii takich ludzi, którzy obecnie mają już po pięć, dziesięć lat abstynencji i wiemy, że wyprostowały drogi swojego życia.
– Nieraz wydaje się nam, że dom to wyłącznie dach nad głową, a to także praca, możliwość utrzymania się i cała sieć powiązań rodzinnych, przyjacielskich, społecznych, które nas chronią. Kiedy tych ostatnich brakuje, brak pracy, bieda, alkoholizm, choroba mogą człowieka wyprowadzić na ulicę...
– Bardzo słuszna uwaga. Bezdomność to nie jest brak dachu nad głową. I mamy na to dowód. Od 2001 roku nasze Zgromadzenie roztoczyło opiekę nad domem osób wychodzących z bezdomności. Jest to rodzaj hostelu z czterdziestoma miejscami noclegowymi, do którego idą osoby, które już mają jakieś perspektywy: w miarę utrwaloną abstynencję, pracę, silną motywację wyjścia na prostą. Ten dom przez długie lata funkcjonowania nigdy nie był zamieszkały do ostatniego miejsca. Z sześćdziesięciu mieszkańców przytuliska nie było łatwo wybrać osoby, które mogły przejść na drugi etap resocjalizacji i zacząć bardziej samodzielne funkcjonowanie. Mieszkańcy hostelu muszą sobie bowiem sami gotować, zapracować na własne wyżywienie i na opłatę za media. Oczywiście tam wszystko mają taniej, niż gdyby chcieli coś sobie wynająć na mieście, ale już muszą coś od siebie dać. Nie chodzi tu bowiem tylko o pieniądze, ale o naukę odpowiedzialności i umiejętności zadbania o siebie i swoje życie. Wiadomo bowiem, że pieniądze, które zarobią nie idą najpierw na rozrywki i przyjemności, ale w pierwszej kolejności muszą zaspokoić ich potrzeby życiowe. Stąd bardzo dobrze widać, że rzeczywiście bezdomność nie jest tylko brakiem dachu nad głową, bo nie sztuka dać komuś mieszkanie – sztuka sprawić, aby potrafił samodzielnie je utrzymać, a do tego dochodzi jeszcze umiejętność budowania więzi, czy nawet umiejętność wytrwania w pracy osiem godzin dziennie.
– Problem wychowania do odpowiedzialności wydaje się kluczowy dla przygotowania człowieka do samodzielnego życia. Tu pojawia się też pytanie, czy ja potrafię odroczyć gratyfikację. Czy potrafię w swoim życiu wprowadzić twardą logikę: najpierw praca, a potem przyjemność, rozrywka itp. Jeśli nie, nigdy nie będę potrafił zaoszczędzić żadnych środków, a to jest podstawa wolności i planowania kierunku, jaki chcę nadać swojemu życiu. To jest też podstawowa umiejętność, w którą należy wyposażyć dziecko.
– Do nas jednak nie trafiają już dzieci i my zbieramy owoce braków, które ludzie ci wnieśli w swoje dorosłe życie.
– Ale myślę, że cała praca w Waszym przytulisku sprowadza się do pomocy w odwróceniu logiki i chorych schematów, w których tkwią ci ludzie.
– Tak. Czasem mówimy komuś: Masz chore nogi, ale rękami możesz zrobić coś pożytecznego...
– To jest też próba odbudowania wspólnotowego życia? Odbudowania myślenia, że ja od ciebie coś otrzymuję, więc mam potrzebę to w jakiś sposób odwzajemnić...
– Budowanie wspólnoty u nas na pewno nie jest sprawą łatwą ze względu na ilość mieszkańców. W grupie można budować bowiem więź społeczną, jeśli liczba uczestników nie przekracza piętnastu osób. Powyżej tej liczby zaczyna się już pewna anonimowość, podwójne życie, my sobie z tego zdajemy sprawę. Wiemy, że czasem w domu pojawia się alkohol. Z jednej strony nie tolerujemy tego, ale z drugiej nie załamujemy rąk, bo wiemy, że jest to choroba, która wiąże się szczególnie z tą grupą ludzi. Osoby, które nie pracują na zewnątrz, spotykają się codziennie rano i rozdzielamy im pracę do wykonania na terenie domu. Często zgłaszają się do nas wolontariusze, którzy chcieliby w czymś nam pomóc, a my nie mamy dla nich zajęcia. Trudno bowiem, żeby młodzi ludzie zamiatali nam korytarze, a nasi panowie temu się przyglądali. Natomiast chętnie przyjmujemy wolontariuszy do bardziej odpowiedzialnych zadań, np. do załatwienia spraw socjalnych naszym podopiecznym, do wyrobienia komuś dowodu osobistego, pomocy w rejestracji do lekarza, załatwieniu ubezpieczenia zdrowotnego. To wszystko jest bardzo pracochłonne i nieraz trudne dla naszych podopiecznych. Tu jest potrzebna pomoc.
– Czyli tam, gdzie sobie rzeczywiście nie radzą. A tam gdzie mogą, niech się rozwijają i wdrażają w podejmowanie coraz większych odpowiedzialności.
– W miarę możliwości aktywizujemy też tych ludzi, żeby pomagali sobie nawzajem. Kiedy w przytulisku pojawia się młody, zdrowy człowiek, nie od razu wysyłamy go do pracy na zewnątrz, tylko najpierw pomaga w domu. Na przykład opiekuje się kimś, kto porusza się na wózku inwalidzkim. To tylko tak prosto brzmi, ale w praktyce nieraz jest to bardzo trudne, bo relacje między tymi osobami nie są często budowane na takich wartościach, jakie dla nas wydają się obowiązującą normą społeczną. Mamy bezdomnych, którzy mają za sobą pobyt w więzieniu i niosą ze sobą mentalność grypsery. Nie łudzimy się, że człowiek, który przesiedział ileś lat w więzieniu, oduczy się pewnych postaw po miesięcznym pobycie u nas. Wobec wszystkich tych trudności nieraz pojawia się pytanie o sens tej posługi. I dla mnie wielkim odkryciem było to, co powiedział Brat Albert, Adam Chmielowski, w interpretacji Karola Wojtyły w dramacie: „Brat naszego Boga”: „Ja muszę z nimi pozostać. My nie mamy tych ludzi zmieniać, oni muszą zmieniać się sami. My mamy po prostu z nimi być i im towarzyszyć”. Kiedy w dramacie „Brat naszego Boga” Nieznajomy zarzuca Bratu Albertowi, że powinien poprowadzić tych ludzi na barykady (chodziło o rewolucję), ten odpowiada: „Nie! Ja pójdę pół kroku za nimi i będę patrzył, jakie mają potrzeby i jak im usłużyć”. To odkrycie, było dla mnie bardzo ważne i też staramy się młodych braci uczyć tego, aby nie oczekiwali efektów swojej pracy.
Oczywiście one się zdarzają i cieszą, ale nie mogą być celem samym w sobie, bo szybko się można załamać. Można wtedy powiedzieć: „Ci ludzie oszukują mnie, naciągają, piją, nie ma sensu, abym jeszcze raz dawał im szansę...” Brat Albert natomiast odpowiadał: „Trzeba z nimi być!”. I nieraz owoce tej wierności są zaskakujące.
Raz na przykład został do nas przywieziony człowiek po długim ciągu picia. Zaczęła się jego agonia, a my zawołaliśmy mieszkańców, którzy otoczyli go kręgiem i zaczęliśmy w jego intencji odmawiać Różaniec. I nagle człowiek, z którym nie mieliśmy wcześniej żadnego kontaktu, zaczyna szeptać z nami: „Zdrowaś Maryjo...”. To było niesamowite doświadczenie! Może więc jesteśmy po to, aby pomóc człowiekowi spotkać się z Panem Bogiem w przyszłym świecie... Mamy też takie doświadczenia z wolontariuszami, że ktoś przychodzi, próbuje coś robić, ale szybko się wycofuje, bo nie ma efektów jego pracy. Mieliśmy kiedyś u nas grupę bardzo zaangażowanych studentów, którzy nawet w nocy przyprowadzali do nas bezdomnych, aby się u nas wykąpali... itp. Myśmy trochę tonowali ten ich zapał, mówiliśmy, że pracujemy cały dzień, a w nocy raczej trzeba odpocząć... A któregoś dnia więcej się nie pojawili. Po jakimś czasie spotkałem jedną studentkę z tej grupy w tramwaju i ona mówi mi: „Myśmy odeszli, bo ci ludzie nas oszukiwali. A teraz pracujemy jako wolontariusze z dziećmi. Dzieci są bardziej wdzięczne, przytulą się, uśmiechną...”. Wtedy zwróciłem jej uwagę, że w takim pomaganiu jest dużo egoizmu. Taka wolontariuszka może przywiązać do siebie dziecko, bo ono będzie jej potrzebować, a za dwa, trzy lata, kiedy ona skończy studia, wróci do domu i weźmie się za swoje życie, to dziecko pozostanie z kolejną raną porzucenia. Nie będzie w stanie zrozumieć, dlaczego zostało opuszczone. Wolontariat u nas jest bardzo trudny, bo stawia nas w prawdzie i bardzo szybko oczyszcza z różnych podświadomych intencji.
– Rzeczywiście może być tak, że chcemy pomagać innym dla swojego dobrego samopoczucia...
– Są różne gratyfikacje. I to jest naturalne dla młodego człowieka. Ten poryw serca jest ważny, ale później trzeba go też weryfikować, bo kiedy zatrzymamy się tylko na poziomie zaspokajania swoich własnych emocji i potrzeby „bycia dobrym”, zaczynamy szkodzić innym, bo nie szukamy ich dobra, ale swojego. Wtedy nie możemy być narzędziem Bożej łaski, bo działamy na poziomie naszych potrzeb emocjonalnych. U Brata Alberta kluczowe jest, aby być jednym z nich. Oczywiście nie w znaczeniu zejścia do ich poziomu, ale na zasadzie dzielenia z nimi życia.
– Czasem mówi się o tym, że w tych osobach trzeba umieć zobaczyć Jezusa. Czy jest to możliwe?
– Kiedy byłem na początku mojej drogi w Zgromadzeniu, po pół roku przełożony zapytał mnie: „To co, widzi brat już Jezusa w ubogich?”. Byłem wystraszony, bo miałem za sobą już pierwsze doświadczenia z ubogimi, już ktoś z nich potraktował mnie nie tak, jak tego oczekiwałem, a tu trzeba coś odpowiedzieć, żeby dobrze wypaść przed przełożonym... Zaczynam coś nieśmiało bąkać, a on zorientował się w sytuacji i mówi: „Nie, nie. Niech brat się nie wysila i nie przejmuje. Żeby to odkryć, to trzeba całego życia!”. Dla mnie to było niesamowite, bo rzeczywiście, aby zobaczyć Jezusa w ubogich, trzeba całego życia, a my mozolnie tego się dopiero uczymy. To „objawienie” nie dokona się w sposób fizyczny, ono chyba ma polegać na tym, żeby przede wszystkim nauczyć się dostrzegać i uznawać godność tych ludzi. Musimy zatem nauczyć się przejść do porządku dziennego nad tym, jak ta osoba się dziś prezentuje i zachowuje.
Nieraz osoby przywiezione z ulicy przez straż miejską wyglądają nieciekawie, ale one mają swoją godność. I dostrzeżenie tej godności jest szukaniem podobieństwa tej osoby do Chrystusa „Ecce Homo”. Fizycznie to podobieństwo nieraz jest bardzo łatwe do zobaczenia. Zniszczenie, jakiego doświadczają te osoby, jest podobne do widoku Jezusa po biczowaniu. Pan Jezus musiał wyglądać okropnie po tej kaźni, a wiara nam podpowiada, że nasze grzechy to uczyniły. Tu jest podobnie. Grzechy tych ludzi tego dokonały, ale nie tylko ich własne, bo także grzechy ich rodziców, rodziny i całego społeczeństwa, które w odpowiednim czasie nie wyciągnęło do nich ręki. To wszystko sprawiło, że ludzie ci są tak bardzo poturbowani, zniszczeni i sponiewierani przez życie. Nigdy nie jest tak, że odpowiedzialność za ten ich stan jest jednoosobowa.
Brat Albert mówił, że takiemu człowiekowi najpierw trzeba dać chleba i położyć go do łóżka, a nie zaczynać od mówienia o Bogu. Nasi mieszkańcy to są mężczyźni i my nie ciągniemy ich na siłę do praktyk religijnych. Zapraszamy na Mszę, na Różaniec i żartujemy, że naszym sukcesem jest to, że osiągamy średnią krajową, bo jedna trzecia mieszkańców zawsze jest na niedzielnej Mszy Świętej. Część na Mszę chodzi do miasta, bo w Krakowie mamy duży wybór kościołów.
Naszym obowiązkiem przede wszystkim jest dać świadectwo swoim życiem, żeby ci ludzie mieli w nas braci i żeby wiedzieli, że to Pan Jezus jest głównym motywem, dla którego tu jesteśmy. Nie nasza dobroć, potrzeba działania, czy jakikolwiek inny interes.
Zobacz całą zawartość numeru ►