Dom w Sercu Boga
Na ulicy Jurek spędził blisko siedem lat. Nieźle dostał w kość. Kiedy próbuję odtworzyć w pamięci jego roześmianą twarz z tamtego niedzielnego popołudnia, nie mogę wyjść z podziwu, że człowiek, który tyle przeszedł, może uśmiechać się tak jasno.
2014-04-30
Tamtego dnia nad miastem świeciło słońce. O ile dobrze pamiętam, on zawsze bardzo lubił słoneczne dni. Zresztą kto ich nie lubi. Jednak w tamto niedzielne popołudnie spłynęło na mnie nie tylko światło słońca. Spotkanie z nim po latach, było olśnieniem innego rodzaju. Jego historia sprawiła, że na nowo zaczęłam śpiewać Bogu pochwalny hymn.
Po prostu idol
Jurek uczył się w sąsiadującym z moją szkołą technikum gastronomicznym. Był szkolną gwiazdą, świetnie grał na gitarze basowej. Wszystkie dziewczyny z okolicy podkochiwały się w nim, bo jego gra – jak sądzę – przypominała im talent Boba Marley’a albo wrażliwość Marcusa Millera. Był nieziemsko przystojny, dowcipny, a do tego zachowywał się jak dżentelmen, przepuszczając koleżanki w drzwiach.
Dzisiaj wiem, że Jurek w tamtym czasie nadrabiał miną. W jego domu rodzinnym nie działo się najlepiej. Miał trzech młodszych braci i ojca alkoholika. Mama zginęła w wypadku samochodowym na jego oczach. Jako najstarszy z rodzeństwa musiał więc szybko dorosnąć i zastąpić młodszym braciom i ojca i matkę. Początkowo trochę pomagała im babcia, ale gdy się rozchorowała, Jurkowi przybyło kolejnych zmartwień. Planował, że po maturze spróbuje dostać się albo na psychologię albo na stosunki międzynarodowe. Osiągane przez niego wyniki w nauce, pozwalały mu snuć takie plany… W tym miejscu historia Jurka urywa się na przeszło dziesięć lat. Kiedy przypadkiem spotykam go po latach, nawet nie przypuszczam, że to, co mi o sobie opowie, będzie jednym z najbardziej przejmujących świadectw, jakie w życiu słyszałam.
Wyjście ewakuacyjne
Jurek dobrze zdał maturę. Nie dostał się jednak na wymarzone studia. Nawet nie próbował. Krótko po egzaminie dojrzałości przyszło mu bowiem zdać o wiele poważniejszy i bardziej bolesny egzamin. Mój tata wielokrotnie obiecywał nam, że zacznie się leczyć. Zawsze jednak na obietnicach się kończyło. Prędzej czy później wracał do picia, a za każdym razem było coraz gorzej. Pamiętam, że któregoś wieczoru, gdy wróciłem z kursu gitarowego, zastałem moich potwornie przerażonych braci, siedzących w kałuży krwi. Nie byłem pewien, co się wydarzyło, ale wiedziony instynktem, chwyciłem swoją gitarę, poszedłem do pokoju, gdzie leżał pijany ojciec i przyłożyłem mu tą gitarą w głowę z takim impetem, że połamałem gryf. Wtedy myślałem, że go zabiłem. Tamtego wieczoru wybiegłem z domu i już nigdy do niego nie wróciłem.
Dom widmo
Czuję się trochę niezręcznie, słuchając jego opowieści. Przeczuwam, że ciąg dalszy tej historii będzie o wiele bardziej dramatyczny i bolesny. Delikatnie daję mu więc do zrozumienia, że nie musi o tym mówić, jeśli nie chce. Ale Jurek mówi otwarcie i szczerze, sprawiając, że coraz szerzej otwieram oczy ze zdumienia, a serce ze współczucia. Nie potrafię dzisiaj wyjaśnić, dlaczego owego pamiętnego wieczoru zachowałem się właśnie w ten sposób. Chyba zwyczajnie miałem dosyć. Wszystkiego i wszystkich. W jednej chwili wezbrała we mnie niepohamowana złość, nad którą nie mogłem zapanować. Byłem wściekły i bezradny. Przypominam sobie, że przez kilka kolejnych nocy spałem kątem u kolegów i korzystałem z zawartości ich lodówek. Nie myślałem o tym, co będzie jutro. Interesowała mnie chwila obecna. Miałem święty spokój i to było najważniejsze. Gościnność i wyrozumiałość kolegów skończyła się jednak nadspodziewanie szybko i musiałem zacząć radzić sobie sam. Nie szło mi najlepiej i w krótkim czasie trafiłem na ulicę.
Pytam Jurka, czy nie myślał o tym, by wrócić do domu. Miałby przynajmniej dach nad głową. Jak się okazało, Jurek nie miał już do czego wracać. Kilkanaście dni wystarczyło, by jego dom przestał istnieć. Sąsiedzi zgłosili na policję, że ojciec skatował moich braci. Zabrano ich do policyjnej izby dziecka, a ojca zatrzymano w areszcie do wyjaśnienia. Mnie także próbowano odszukać, ale ja byłem pełnoletni i właściwie nikt nie mógł zmusić mnie do powrotu. Zresztą ja wcale nie chciałem wracać.
Człowiek bez adresu
Przez następne tygodnie Jurek łapał okazje i bywał w różnych miejscach. Nocował na strychach, na zapleczach sklepów, w opuszczonych magazynach. Musiał kraść, by nie umrzeć z głodu. Chciał gdzieś osiąść na stałe i znaleźć jakąś pracę, ale to okazało się mrzonką. Został więc na ulicy. Po pewnym czasie wpadłem na pomysł, że mógłbym zarobić parę groszy, grając na gitarze. Tak czy tak włóczyłem się po mieście bez żadnego celu, nie mając zajęcia. Cudem zdobyłem gitarę – nie basową, ale klasyczną – i zacząłem brzdąkać na ulicy. Zawsze coś trafiło „do kapelusza”. Trudno uwierzyć, ale te moje „występy” trwały pięć lat. Dzięki temu miałem pełny żołądek. Przynajmniej tyle. Niestety moje serce wciąż zionęło pustką. Nadal nie miałem domu, byłem człowiekiem bez adresu i bez przyszłości.
Jurek grał w różnych miejscach, najchętniej na wrocławskim rynku. Szybko stał się lokalną atrakcją, bo jego gra była naprawdę świetna. Z tego, co dali mu ludzie, wystarczało na jedzenie. Czasem mógł także pozwolić sobie na bilet kolejowy, gdy chciał gdzieś pojechać. Zawsze jednak wracał do Wrocławia, który – nie wiedzieć czemu – wybrał na miejsce swojej bezdomności. Jak się okazało później, to, że został we Wrocławiu, było jego ratunkiem.
Kanapka
Któregoś dnia podeszła do mnie zakonnica i „do kapelusza” włożyła kanapkę. Potem stanęła w małej grupce i słuchała, jak gram. Początkowo w ogóle nie zwracałem na nią uwagi, ale ona stała i stała. Zapytałem więc, czego chce. Zaproponowała mi, że zaprowadzi mnie do miejsca, w którym będę mógł się wykąpać, ogolić i najeść. Nie wiem dlaczego, ale poszedłem z nią. Poszedłem… i zostałem. Trafiłem do świetlicy środowiskowej, w której była potrzebna pomoc w drobnych pracach gospodarczych. Trzeba było pozamiatać podwórko, wymienić żarówkę, przestawić szafę czy pomalować ścianę. Żadnej z tych prac nigdy wcześniej nie wykonywałem, ale pomyślałem, że nie jest to zbyt wygórowana cena za trzy posiłki dziennie i czyste miejsce do spania.
Dni mijały, a Jurek coraz lepiej czuł się u sióstr. Nadal chodził na ulicę, by grać, ale gdy wracał, miał stałe miejsce przy stole i przynajmniej minimalną nadzieję, że zdoła zrobić coś ze swoim życiem. Nie przypuszczał nawet, że podarowana przez zakonnicę kanapka, stanie się dla niego początkiem czegoś absolutnie wyjątkowego. Któregoś ranka z bólu nie mogłem podnieść się z łóżka. Miałem tego dnia porządkować kotłownię, ale nie byłem w stanie się ruszyć. Wezwano lekarza, który natychmiast zabrał mnie do szpitala na badania. Okazało się, że mam jakieś paskudne zakażenie dróg moczowych, któremu towarzyszyła wysoka gorączka. Co prawda mogłem wrócić do siebie, ale musiałem zostać w łóżku. Dostawałem serię bardzo bolesnych zastrzyków i przez trzy tygodnie leżałem jak kłoda. Czułem się okropnie nie tylko fizycznie. Nie potrafiłem pogodzić się z tym, że inni muszą wokół mnie skakać i zajmować się mną. Nie byłem do tego przyzwyczajony. W tym czasie oprócz sióstr, opiekowała się mną także Ola – wolontariuszka, która przychodziła do świetlicy. Początkowo nie zwróciłem na nią uwagi, ale kiedy zaczęła mi pomagać, polubiłem ją.
Nowe życie
W tym miejscu rozpoczyna się nowa historia Jurka. Historia pełna miłości, nadziei i światła. Kiedy doszedłem do siebie, znów rzuciłem się w wir zajęć w świetlicy. Jakbym chciał nadrobić stracony przez chorobę czas. Ola również przychodziła i coraz częściej rozmawialiśmy. Któregoś dnia – zupełnie niespodziewanie – zapytała mnie, czy nie chciałbym pomóc jej w przygotowaniu śpiewów na jakieś nabożeństwo. Wiedziała, że znam się na rzeczy, bo nieraz słyszała, jak gram. Owszem, na muzyce się znałem, ale na Panu Bogu i nabożeństwach to już niekoniecznie. Wierzyłem co prawda, że Bóg istnieje, ale należałem raczej do grona Jego – co najwyżej – chłodnych sympatyków niż najlepszych przyjaciół. Kiedy jednak Ola poprosiła mnie o pomoc, głupio było mi odmówić. To był początek mojego nowego życia…
Moment, impuls, błysk
Jurek coraz częściej pomagał Oli w sprawach muzycznych. Pisał melodie, dopasowywał chwyty gitarowe, grał podczas Mszy i nabożeństw dla mieszkańców świetlicy. Jak się okazało, Ola była związana z modlitewną grupą dorosłych, a przychodząc do świetlicy na wolontariat, próbowała innym „sprzedać” Pana Boga. Nie nachalnie, nie na siłę. Coraz bardziej angażowałem się w oprawę muzyczną świetlicowych nabożeństw. Udało mi się nawet znaleźć do pomocy niezłego flecistę i klawiszowca. Początkowo graliśmy na niedzielnej Mszy i na nabożeństwie, raz w tygodniu. Z czasem zaczęliśmy grać na Mszy każdego dnia. Gdybym powiedział, że modliłem się na tych Mszach, to bym skłamał. Ja po prostu dobrze grałem. Nic więcej. Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że właśnie przez muzykę Bóg znajdzie drogę do mojego serca.
Przygoda Jurka z muzyką liturgiczną trwała kilka miesięcy. Wszystkim podobała się gra zespołu, który stworzył z pomocą Oli. Siostry prowadzące świetlicę również były zadowolone, ponieważ zaczęło do nich przychodzić coraz więcej osób, by wspólnie z nimi się modlić. Któregoś dnia, podczas nabożeństwa, zapragnąłem się wyspowiadać. To był impuls, chwila, błysk. Zostawiłem gitarę i podszedłem do kapłana. Nie pamiętałem nawet, co się mówi podczas spowiedzi. Przecież od wielu lat się nie spowiadałem. Na szczęście kapłan mi pomógł. Dzisiaj mogę powiedzieć, że to była najważniejsza spowiedź w moim życiu. Kiedy wróciłem na miejsce, zrozumiałem, że wydarzyło się coś niezwykłego. Poczułem, że całe zło, które dotąd spotkało mnie w życiu, w obliczu tej jednej sakramentalnej chwili, przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Poczułem w sercu radość i pokój. Poczułem, że Bóg uwolnił mnie od nienawiści, lęku i samotności. I chociaż wciąż nie miałem własnego dachu nad głową, wiedziałem, że już nie jestem bezdomny. Swój nowy dom znalazłem w Sercu Boga.
Wystarczy miejsca
Minęło sporo tygodni, zanim Jurek na dobre się pozbierał. Przez jakiś czas mieszkał jeszcze w świetlicy, ale w sercu powziął już postanowienie, że wszystko zacznie od nowa, na własny rachunek. Tamta spowiedź mnie uratowała. Jej najpiękniejszym owocem było przebaczenie mojemu ojcu, którego podświadomie nienawidziłem. To jego obwiniałem za stan mojego życia, za rozpad rodziny, nawet za śmierć mojej matki. Kiedy Bóg zdjął ze mnie ten potworny ciężar, byłem pewien, że oto przyszedł moment, w którym mogę zacząć jeszcze raz, z całkowicie czystym kontem. Odszukałem mojego ojca, który przez alkohol niestety nie był w dobrym stanie. Ale mimo tego, co zobaczyłem – zdołałem mu wybaczyć. Skontaktowałem się także z moimi dwoma braćmi. Najmłodszego brata nie udało mi się na razie odszukać, ale będę próbował do skutku.
Dzisiaj Jurek jest mężem Oli. Mają dwóch synów: Franka i Kacpra. Na początek zamieszkali w rodzinnym domu Oli pod Wrocławiem, z czasem udało im się wynająć mieszkanie tylko dla siebie. Teraz rodzinnie pomagamy w świetlicy. Ja mam czas tylko w weekendy, bo rozkręciłem własną działalność w branży muzycznej. Chcę utrzymać rodzinę i dać jej poczucie bezpieczeństwa. Ola zajmuje się chłopcami i zaczęła drugi kierunek studiów. Może i mnie uda się kiedyś zacząć studia, o których zawsze marzyłem. Wiem, że cuda są możliwe. Moja historia jest tego dowodem. Jeździmy także z Olą po Polsce i dajemy świadectwo o tym, co Bóg uczynił w naszym życiu. Jesteśmy zapraszani na rekolekcje i na spotkania z młodzieżą w szkołach. Staramy się znaleźć na to wszystko czas. Przesłanie, które przekazuję innym jest proste: Bóg uratował mnie przez bezdomność. Jego miłość odnalazła mnie we właściwym momencie. Ja tylko pozwoliłem się odszukać.
Na ulicy Jurek spędził blisko siedem lat. Siedem bardzo chudych lat. Nieźle dostał w kość. Kiedy próbuję odtworzyć w pamięci jego roześmianą twarz z tamtego niedzielnego popołudnia, nie mogę wyjść z podziwu, że człowiek, który tyle przeszedł, może uśmiechać się tak jasno. Żegnamy się. Jego oblicze jest promienne jak słońce. Nagle przychodzi mi do głowy myśl, że to Bóg przez Jurka uśmiecha się do mnie. Uśmiecha się i szepcze: „W moim Sercu jest miejsce także dla ciebie”.
Zobacz całą zawartość numeru ►