Świętość Jana Pawła II
Studenci musieli widzieć jego zaangażowanie religijne, skoro ktoś dla żartu przypiął mu na drzwiach prowokacyjną wizytówkę: „Karol Wojtyła – początkujący święty”...
2014-04-30
Świętość to tajemnica. Bardzo często myślimy o niej, jako o wyrazie ludzkiej doskonałości, ale w rzeczywistości zawsze jest ona owocem współpracy człowieka z Bogiem. W pierwszym rzędzie zawiera więc w sobie pragnienie przylgnięcia człowieka do Boga i przyjęcia jego kierownictwa we własnym życiu, a dopiero w drugiej kolejności ludzki wysiłek w jak najbardziej radykalnym upodobnieniu się do Niego. Jak dokonywało się to w życiu dopiero co kanonizowanego Jana Pawła II?
Poszukiwanie bliskości z Bogiem
Karol Wojtyła od najmłodszych lat był wychowany w duchu religijnym. Po latach wspominał, że nieraz widywał swojego ojca, jak na kolanach oddawał się modlitwie i już jako kilkuletni malec pielgrzymował z nim do położonej blisko Wadowic Kalwarii Zebrzydowskiej. Z okna wynajmowanego wraz z rodzicami mieszkania codziennie widział zegar słoneczny umieszczony na południowej ścianie sąsiadującego z domem kościoła z bardzo znaczącym napisem: „Czas ucieka, wieczność czeka”. Od najmłodszych lat tę maksymę bardzo wziął sobie do serca.
Czymś naturalnym w jego rodzinnym domu była modlitwa przed posiłkiem. Jako młody człowiek dbał też o to, aby móc często przystępować do Komunii Świętej, natomiast w drodze do szkoły niemal codziennie zaglądał do kościoła na krótką modlitwę. Czymś oczywistym było więc, że w swoich szkolnych latach został ministrantem i wstąpił do Sodalicji Mariańskiej, a pod koniec edukacji gimnazjalnej był nawet jej prezesem. Oprócz tego młody Karol Wojtyła przyjął też szkaplerz w sanktuarium Świętego Józefa u pobliskich karmelitów, co z pewnością prowadziło go do odkrywania więzi z Maryją.
Wielki wpływ na jego duchową formację miał w tych czasach ks. Kazimierz Figlewicz, katecheta, ale i stały spowiednik. Mimo tak wielu zaangażowań religijnych (a może właśnie dzięki temu, że były one pogłębione) religijność Karola nie była fanatyczna czy zamknięta na innych. Kiedy Jerzy Kluger, Żyd, z którym się przyjaźnił, został zbesztany przez przypadkową kobietę-katoliczkę za to, że śmiał wejść do kościoła w poszukiwaniu Lolka, ten potrafił wstawić się za przyjacielem i powiedział: „Wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Boga”. A kiedy na zakończenie gimnazjum wygłaszał mowę pożegnalną w imieniu odchodzących uczniów, zwrócił na niego uwagę arcybiskup Adam Sapieha, co pokazuje, jak duże wrażenie robił na swoim otoczeniu.
Początkujący święty
Oprócz opisanej duchowej mobilizacji Lolek Wojtyła był zwykłym chłopcem. Jeździł na nartach, był bramkarzem podczas meczów futbolowych z rówieśnikami. Do tego dochodziły jeszcze zainteresowania humanistyczne: pisanie poezji, literatura oraz teatr. Pasja ta zaprowadziła go na Uniwersytet Jagielloński do Krakowa, gdzie podjął studia polonistyczne. Studenci musieli widzieć jego zaangażowanie religijne, skoro ktoś dla żartu przypiął mu na drzwiach prowokacyjną wizytówkę: „Karol Wojtyła – początkujący święty”...
W 1938 roku zamieszkał z ojcem w suterynie domu przy Tynieckiej 10. Niedługo mógł się jednak cieszyć typowym studenckim życiem, ponieważ już 1 września 1939 roku wybuchła wojna i kiedy pierwsze niemieckie samoloty bombardowały Kraków, on służył do porannej Mszy odprawianej przez ks. Figlewicza, który do katedry wawelskiej został przeniesiony z Wadowic kilka lat wcześniej. Kiedy profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego 6 listopada zostali podstępnie zaaresztowani przez okupanta, student Wojtyła zaczął uczęszczać na tajne komplety. Włączył się także w działania podziemnej organizacji Unia, która podjęła misję ocalenia kultury narodowej i jej propagowania, co oficjalnie było zakazane. Tak rozpoczął swoje działanie Teatr Rapsodyczny, który pod kierunkiem Mieczysława Kotlarczyka, zaczął po zaprzyjaźnionych mieszkaniach wystawiać polską klasykę romantyczną, z „Królem Duchem” Juliusza Słowackiego na czele.
Wielki wpływ na dalszą formację duchową Karola miał Jan Tyranowski, którego Wojtyła poznał w lutym 1940 roku. Ten dobrze wykształcony krawiec, któremu zdziesiątkowani salezjanie z Dębnik powierzyli pieczę nad kołem żywego różańca, przyciągał do siebie młodych ludzi na spotkania, podczas których wprowadzał ich w duchowość św. Jana od Krzyża. Wobec wielu z nich sprawował też posługę kierownictwa duchowego, co często odbywało się podczas spacerów Wiślanymi Bulwarami... Jak wspominał po latach biskup Karol Wojtyła, kontakt z tym świeckim człowiekiem mocno wpłynął na kształtowanie się w nim powołania kapłańskiego, na które ostatecznie odpowiedział, kiedy po śmierci ojca w 1941 roku wstąpił do konspiracyjnego seminarium duchownego.
Kleryk-robotnik
W czasach okupacyjnych Kościół nie cieszył się wolnością. Studia teologiczne, które rozpoczął kleryk Wojtyła w październiku 1942 roku, miały charakter tajnych kompletów. Studenci mieszkali w swoich domach i utrzymywali się często z pracy własnych rąk. W przypadku Karola była to początkowo ciężka praca robotnika w kamieniołomie na Zakrzówku, następnie lżejsza praca w Zakładach Chemicznych Solvay, a na koniec w oczyszczalni sody w Borku Fałęckim. Robotnicy, którzy z nim pracowali, wspominali, jak w przerwach w pracy sięgał po lekturę teologiczną, a czasem nawet klękał do modlitwy. Jednocześnie potrafił być koleżeński i uczynny, np. w zastępstwie kolegi, któremu urodziło się dziecko, potrafił wziąć parę nocnych zmian, aby ten mógł zostać przy żonie po porodzie.
Tu zarysowuje się najważniejsza – moim zdaniem – cecha duchowości Karola Wojtyły, jaką był jego zwrot ku prostemu człowiekowi z gotowością do ofiary. Gdyby przyszły papież pozostał tylko na poziomie rozbudowanych praktyk religijnych, jego duchowość mogłaby zatrzymać się na etapie zwykłego duchowego marzycielstwa i abstrakcji. U niego jednak poszukiwanie Boga wiązało się jednocześnie z gotowością służby człowiekowi i nieustannym otwieraniem się na jego potrzeby. Tego bliskiego kontaktu ze zwykłymi ludźmi nie osłabiło też późniejsze zamieszkanie w rezydencji arcybiskupa Sapiehy 6 sierpnia 1944 roku i przybranie sutanny. Inni klerycy wspominali, jak Karola Wojtyłę odwiedzały różne osoby, a ten potrafił podzielić się z potrzebującymi a to nowym swetrem, który właśnie od kogoś otrzymał, a to butami...
Jego święcenia kapłańskie przypadły 1 listopada 1946 roku, półtora roku po zakończeniu wojny i zaraz potem został wysłany na dwuletnie studia do Rzymu. Podczas studiów, oprócz napisania doktoratu o wierze w doktrynie św. Jana od Krzyża, miał też okazję podróżować po Zachodniej Europie, aby przyjrzeć się tamtejszemu Kościołowi, w tym nowatorskiej jak na owe czasy inicjatywie księży-robotników. Wszystko to było związane z poszukiwaniem inspiracji, jak sprawić, aby Kościół i jego pasterze byli jak najbardziej bliscy ludziom.
Wujek Karol
Pierwszą parafią, na którą trafił po powrocie do Polski, była podkrakowska Niegowić. Dotarł tam PKS-em, a potem furmanką, wreszcie piechotą, od figurki, do której podwiózł go przypadkowy gospodarz. Po przybyciu na teren parafii wzorem św. Jana Marii Vianneya po raz pierwszy w życiu ucałował ziemię, na którą został posłany. Mimo że w parafii pracował zaledwie niecałe osiem miesięcy, zdążył zainspirować parafian do budowy murowanego kościoła, zorganizować też kółko dramatyczne i wystawić sztukę „Nieoczekiwany gość”, w której sam zagrał, wreszcie zorganizował też koło żywego różańca i formował młodych animatorów. Niektórzy miejscowi wspominają jednak, że katechezy głoszone przez młodego ks. doktora, były trudne dla prostych słuchaczy.
Od 1949 roku został przeniesiony do parafii św. Floriana w Krakowie i tam oprócz zwykłych obowiązków wikarego znowu odznaczył się szeregiem niekonwencjonalnych działań. Zorganizował i wygłaszał konferencje formacyjne, poprowadził chór i uczył śpiewu gregoriańskiego, stworzył kółko dramatyczne i wystawiał misteria średniowieczne.
Jako duszpasterz akademicki często też wyjeżdżał ze studentami na wycieczki i na jednej z nich po raz pierwszy został nazwany „Wujkiem”. „Mów mi wuju!” – powiedział Zagłoba do Rocha Kowalskiego kilka wieków temu, a kilka dziesięcioleci temu w Stalinowskiej Polsce, taka familiarność wynikała raczej z konspiracji, niż z chęci skrócenia dystansu, choć i to z pewnością miało miejsce. Nieprzypadkowo bowiem ludzi zgromadzonych wokół ks. Karola zaczęto nazywać nie tylko „Środowiskiem”, ale i „Rodzinką”.
Wszystko to pokazuje, jak bardzo w swoim kapłaństwie przyszły biskup i papież wychodził do ludzi i trudno w jego postawie znaleźć jakieś ślady wyniosłości czy dystansu. Stąd bardzo dziwić może zapisek z 1 listopada 1962 roku, kiedy to biskup Karol Wojtyła odprawił u sióstr felicjanek w Rzymie osobiste rekolekcje na temat Tajemnicy Odkupienia. W swojej medytacji o dłoniach kapłańskich w rocznicę własnych święceń, rekolektant dodał osobistą uwagę: „Wszystko jednak było nie tak, aż do momentu, kiedy uczułem wielkie uniżenie wobec Chrystusowego dzieła Odkupienia”. Słowa te mówią o jakimś tajemniczym doświadczeniu (może mistycznym?), w którym ks. Wojtyła odkrył, że jego kapłaństwo jest tylko drobnym odpryskiem wielkiego Chrystusowego dzieła Odkupienia. Niby jest to oczywiste i wynika wprost z teologii kapłaństwa, którą z pewnością studiował, ale czym innym jest wiedzieć to rozumowo, a czym innym przeżyć i poczuć się „jako jedno ziarenko piasku w bezdennym oceanie miłości”, by użyć tu słów z poezji innej mistyczki – św. Faustyny...
Oddane życie
Pisząc o świętości Karola Wojtyły, musimy na boku pozostawić wiele z jego zaangażowań. Argumentów za kanonizacją nie dostarczają bowiem spektakularne sukcesy naukowe, dorobek poetycki, dramaturgiczny i publicystyczny, czy wreszcie awanse w Kościele hierarchicznym. Wszystkie te elementy można przypisać rozwojowi talentów osobistych i organizacyjnych, jakie niewątpliwie otrzymał i pracowicie rozwijał nasz bohater. Świętość jednak w wymiarze ludzkim koncentruje się bardziej na gotowości do rezygnacji z siebie na rzecz innych. A oto kilka obrazków z życia, które pokazują właśnie ten rys jego duchowości.
Kiedy otrzymał nominację biskupią, jego świeccy przyjaciele zastanawiali się nad tym, jak teraz mają się do niego zwracać, a on odpowiedział: „Wujek pozostanie wujkiem” i dalej mimo coraz bardziej licznych obowiązków był z nimi w bardzo bliskim kontakcie. Chrzcił im dzieci, błogosławił małżeństwa, a niekiedy nawet w pałacu biskupim urządzał dla ich dzieci... kinderbale.
Kiedy musiał upomnieć podwładnego księdza, którego zachowanie było naganne, po udzieleniu stosownej reprymendy... sam wyspowiadał się u niego. Ten „zabieg” powtórzył zresztą też jako papież, kiedy dowiedział się, że w okolicach Bazyliki Świętego Piotra koczuje były kapłan, który stoczył się do poziomu kloszarda. Jan Paweł II posłał po niego, zaprosił do pałacu apostolskiego i poprosił o spowiedź. Tego typu gesty odbudowują godność człowieka pomimo grzechu, który ją narusza. Domagają się jednak jednocześnie rezygnacji z postawy dominacji i zgody na rodzaj uniżenia, które można przypisać jedynie nadprzyrodzonej łasce.
Pasterz dla owiec
W swojej biskupiej biografii „Wstańcie, chodźmy!” Jan Paweł II łączy taką postawę z samym sercem swego duszpasterskiego powołania. Sięgając do obrazu biblijnego, autor pokazuje, że pasterz to ten, który „niesie na ramionach zagubioną owcę, prowadzi swoje stada na zielone pastwiska, laską pasterską zagarnia swoje owce i broni je od niebezpieczeństw”.
Jan Paweł II komentuje: „We wszystkich tych trzech obrazach powraca jedno przesłanie: Pasterz jest dla owiec, a nie owce dla pasterza. Jest tak bardzo z nimi związany, że jest gotów «życie oddać za owce»” (por. J 10, 11). To oddawanie życia jest właśnie najbardziej czytelnym znakiem świętości człowieka i w życiu Jana Pawła II dokonywało się w stopniu heroicznym.
We wspomnianej książce Autor odsłania tajemnicę, jak doszedł do takiej postawy. „Dla biskupa – pisze – jest bardzo ważne mieć kontakt z ludźmi i posiąść umiejętność kontaktowania się z nimi na różne sposoby. Jeśli o mnie chodzi, to rzecz znamienna, że nigdy nie miałem wrażenia, żeby liczba moich kontaktów była zbyt duża. Niemniej moją stałą troską było, aby w każdym przypadku zachować indywidualny charakter tych odniesień. Każdy człowiek jest osobnym rozdziałem. Zawsze działałem zgodnie z tym przekonaniem. Zdaję sobie sprawę, że tego nie można się nauczyć. To po prostu jest. Wypływa z wnętrza. Zainteresowanie drugim człowiekiem zaczyna się od modlitwy biskupa, od jego rozmowy z Chrystusem, który mu powierza Swoich. Modlitwa przygotowuje nas do spotkań z drugimi. Są to spotkania, w których dzięki duchowemu otwarciu możemy się wzajemnie poznawać i rozumieć także wtedy, kiedy czasu jest niewiele. Ja za wszystkich po prostu modlę się dzień w dzień. Gdy spotykam człowieka, to już się za niego modlę i to zawsze pomaga w kontakcie z nim. Trudno mi powiedzieć, jak ludzie to odbierają – trzeba by ich zapytać. Mam jednak taką zasadę, że każdego przyjmuję jako osobę, którą posyła Chrystus – jako tego, którego mi dał i zarazem zadał”. Dziś nie ma już żadnej wątpliwości, jak to odbierali ludzie. Świadczyły o tym okrzyki: Santo subito!, które rozległy się na pogrzebie Jana Pawła II, a w dziewięć lat od śmierci, jego świętość została potwierdzona przez Kościół.
Zobacz całą zawartość numeru ►