Serce w rozmiarze XL
Zanim wyszłam, pan Mieciu jeszcze trochę poopowiadał. Mówił o tym, jak braciszek strugał mu jabłka, jak głaskał go po głowie i trzymał za rękę. Ukradkiem uroniłam kilka łez.
2014-07-03
Pan Mieczysław jest w domu zaledwie od kilku dni – karetka przywiozła go po pobycie w szpitalu. Krople potu na twarzy i szyi. Ciężki, niemal wydrapywany z płuc oddech. Umawiajac się z nim na spotkanie, nie miałam pojęcia, że dochodzi do siebie po skomplikowanej operacji biodra. Rozmawialiśmy przez telefon, ale on do niczego się nie przyznał. Nie powiedział, że jest słaby i że może byłoby lepiej, gdybyśmy jednak przełożyli nasze spotkanie. Ani słowa na ten temat. Widocznie bardzo mu zależało, by dotrzymać obietnicy i opowiedzieć mi swoją historię z kamilianami w tle.
Zakonne chuchro
Ta historia rozpoczyna się pod koniec lat 90-tych, kiedy pan Mieczysław trafia na kilkutygodniowy pobyt do Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego Ojców Kamilianów w Zabrzu. Wtedy nie podejrzewa jeszcze, że okazana mu pomoc pielęgniarza z czerwonym krzyżem na piersiach, zaowocuje piękną przyjaźnią.
W 1995 roku przeszedłem ciężki zawał, po którym trafiłem na leczenie do Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu. Dalsze leczenie i rekonwalescencję kontynuowałem w zakładzie kamiliańskim, w którym spędziłem blisko 6 tygodni. Przychodził do mnie wówczas pielęgniarz – brat zakonny, który miał praktyki. Mój stan nie był bardzo ciężki, ale na tyle poważny, że potrzebowałem pomocy przy codziennych czynnościach, takich jak: zjedzenie posiłku, dbanie o higienę, czy ubranie się. Po prostu byłem bardzo osłabiony i nie zawsze dawałem sobię radę z normalnym funkcjonowaniem.
Kiedy rozmawiamy, pan Mieczysław siedzi w specjalnym fotelu, który łagodzi ból dopiero co operowanego biodra. Synowa pana Mieczysława podaje angielską herbatę i odtąd siedzimy we trójkę. Kobieta co jakiś czas dorzuca do opowieści teścia swoje „pięć groszy”. Przed spotkaniem obiecałam sobie, że postaram się jak najmniej mówić i pytać, a będę w zamian aktywnie słuchać. Panu Mieciowi takie rozwiązanie chyba też przypada do gustu, bo bez konieczności zachęcania z mojej strony, ze szczegółami opowiada dalej i przerywa tylko wtedy, gdy atakuje go dławiący kaszel.
No więc ten pielęgniarz przychodził do mnie kilkanaście razy dziennie. A to śniadanko, a to deserek. Chłop był nie do zdarcia, choć postury to on nie miał. Takie chuchro. Habit wisiał na nim jak na płocie. Zapytałem go nawet kiedyś, jak to możliwe żeby w klasztorze tak kiepsko karmili, ale on ucinając dyskusję na ten temat, zwalił wszystko na szybką przemianę materii. Pomagał mi i raczej w tym pomaganiu się nie oszczędzał. Czasem musiałem go nawet trochę pohamować, bo próbował rzeczy prawie niewykonalnych, a ja nie chciałem, żeby zrobił sobie krzywdę. Bardzo dużo ze sobą rozmawialiśmy. To znaczy, głównie ja mówiłem, a on cierpliwie słuchał. Zawsze znacząco kiwał głową i lekko się uśmiechał, bym miał pewność, że moje historie go interesują.
Potęga delikatności
Z każdą chwilą naszej rozmowy widać coraz bardziej, że mój rozmówca robi dobrą minę do złej gry. Kąciki ust drżą mu nieustannie w delikatnym uśmiechu, ale podejrzewam, że trzyma fason tylko ze względu na moją wizytę. Prawda jest taka, że Pan Mieciu czuje się kiepsko. Ma cukrzycę i rana po operacji biodra nie najlepiej się goi. Każdy ruch przynosi falę kłującego bólu. Widząc to wszystko, oznajmiam zdecydowanie, że nie będę dłużej przeszkadzać i zaczynam zbierać się do wyjścia. Pan Mieciu jednak daje wyraźny znak ręką, abym została i prosi o uchylenie okna. Zakłopotana słucham więc dalej. Bezgłośnie odmawiam „Zdrowaśki”, by poczuł się lepiej.
Z mojego pobytu u kamilianów zapamiętałem szczególnie kilka dni, w których mój stan gwałtownie się pogorszył. Złapałem jakąś infekcję i podłączyli mi kroplówkę z antybiotykiem. Nie miałem siły wstać. Byłem całkowicie uzależniony od mojego opiekuna. To było dość trudne do przyjęcia szczególnie z uwagi na to, że nie mogłem sam skorzystać z toalety i miałem założoną pieluchę. Kiedy tak czasem leżałem „jak mnie Pan Bóg stworzył”, braciszek zawsze domyślił się, aby zamknąć drzwi sali i okryć mnie kołdrą. Bardzo troszczył się o moją prywatność. Mył mnie i przewijał z wielką delikatnością. Ale jego opieka i pomoc nie sprowadzała się tylko do pielęgnowania mnie. Przychodził też do mnie poza godzinami swojego dyżuru, aby zapytać, czy czegoś mi potrzeba. Czasem prosiłem tylko o „Przegląd Sportowy”. On czytał, a potem razem komentowaliśmy wyniki.
Bezimienny anioł
Zastanawia mnie, dlaczego do tej pory pan Mieciu ani razu nie wymienił imienia swojego szpitalnego anioła stróża. To trochę dziwne, że mówi o nim „pielęgniarz”, „opiekun”, „braciszek”. Okazuje się, że czas wymazał z jego pamięci tę ważną informację. No tak, było to przecież blisko dwadzieścia lat temu, wszystko jasne. To niesamowite, że choć pan Mieciu nie pamięta imienia zakonnego pielęgniarza, to doskonale odtwarza wszystkie jego gesty miłości i troski. Podaje wiele szczegółow przechowywanych w pamięci serca. To jakaś niezwykła prawidłowość, że można nie pamiętać imienia, ale pamięta się dobroć człowieka. Serce rządzi się jednak swoimi prawami.
Pamiętam, że którejś nocy nie mogłem spać. Wszystko mnie bolało i miałem duszności. Potrzebna była mi maska tlenowa. Braciszek choć nie miał dyżuru, czuwał przy mnie na zmianę z pielęgniarką. Czytał mi książkę albo na głos odmawiał Różaniec. Biegał tam i z powrotem, gdy czegoś potrzebowałem. Zaobserwowałem, że interesował się także innymi chorymi, podchodził do ich łóżek, poprawiał pościel, gładził czoło. Noc w szpitalu to jest taki dziwny czas. Niby cisza, niby spokój, a często w nocy dzieją się rzeczy najważniejsze. Wielu chorych nie może spać i wtedy właśnie najbardziej potrzebują oni zainteresowania. Braciszek to zainteresowanie często okazywał. Nigdy przedtem, ani nigdy potem nie spotkałem się z takim oddaniem wobec chorych.
Dziwny jest ten świat
Zanim wyszłam, pan Mieciu jeszcze trochę poopowiadał. Ma specyficzne poczucie humoru i wielką chęć do życia. Z ogromnym szacunkiem i wzruszeniem wciąż wspominał braciszka, który przez 6 tygodni jego pobytu w kamiliańskim Zakładzie Opiekuńczo-Leczniczym, nie odstępował go na krok. Mówił jeszcze o tym, jak braciszek strugał mu jabłka, jak głaskał go po głowie i trzymał za rękę. Ukradkiem uroniłam kilka łez.
Cały czas próbuję wyobrazić sobie tego bezimiennego anioła. Zachodzę w głowę, jak w wątłym ciele „zakonnego chucherka” mogło pomieścić się tyle miłości. Jak to możliwe, że ktoś, kto sam jest słabiutki, potrafi dokonywać wielkich rzeczy. Dochodzę do wniosku, że tak jest właśnie poukładany świat, że najchętniej dzielą się ci, co mają najmniej i najwięcej robią ci, którzy dysponują niewielkimi siłami. Wszyscy oni mają serca wielkie jak świat.
Zobacz całą zawartość numeru ►