Polegam na Bogu

Świecka misjonarka Magdalena Tlatlik przed kilku laty wyjechała na misje do Peru. Opowiada o swoim doświadczeniu bycia wśród ludzi i mocy modlitwy, która sprawia, że wciąż z zapałem pragnie głosić Ewangelię Jezusa.

Pani Magdalena w swojej pracy na misjach często spotyka „dzieci ulicy”. Spora grupa dzieci nie chodzi do szkoły, bo ich ręce są potrzebne do pracy w gospodarstwie. Także wielu młodych ludzi rezygnuje z nauki, bo ulegają zniechęceniu, nie widząc dla siebie przyszłości.

zdjęcie: Archiwum prywatne

2014-07-30

REDAKCJA: – Nieczęsto spotyka się świeckich misjonarzy, choć dzisiaj jest to oczywiściebardziej powszechne niż jakieś dwadzieścia lat temu. Jak to się stało, że wyjechała Pani na misje?

MAGDALENA TLATLIK: – Mój wyjazd na misje był skutkiem wieloletniej formacji. Pamiętam, że mniej więcej od czasów szkoły podstawowej żywo interesowałam się tematyką misyjną i wszystkim, co z tym związane. Kiedy byłam uczennicą gimnazjum, uczęszczałam na wolontariat misyjny do ojców salezjanów w moim rodzinnym mieście. Jego opiekunem był legendarny ks. Mariusz Skowron, który od lat służy na misjach w Zambii. Potem, w latach szkoły średniej, starałam się poszerzać swoją wiedzę misyjną, czytając wszystko, co można było na ten temat znaleźć: dokumenty Kościoła, artykuły, listy misjonarzy, blogi internetowe. Kiedy studiowałam w Cieszynie, a potem w Krakowie, weszłam w wolontariat misyjny „na całego”. To był piękny czas pracy na rzecz misji. W końcu dojrzałam do decyzji, by pojechać na misje. Po roku specjalistycznej formacji wyjechałam do Peru, w Ameryce Południowej, choć nie ukrywam, że wówczas moim marzeniem był wyjazd do Afryki. Ale była to decyzja odgórna i ja posłusznie ją przyjęłam.

– Na czym polega Pani misyjna posługa?

– Najkrócej mówiąc, jestem nauczycielem, wychowawcą i katechetą w jednej osobie. Każda placówka misyjna ma jednak swoją specyfikę i często bywa tak, że trzeba robić rzeczy, do których nie ma się fachowego przygotowania. Uczy nas życie, doświadczenie zdobywamy, działając. Zasadniczo pracuję zawsze na terenie konkretnej parafii, a tam – podobnie jak w każdej innej parafii – nigdy nie brakuje obowiązków i niespodzianek.

– Czy w swojej pracy misyjnej ma Pani kontakt z osobami chorymi?

– Zanim odpowiem na pani pytanie muszę wspomnieć, że mam niesłyszących rodziców i w związku z tym osoby chore i w jakiś sposób niepełnosprawne są mi dość bliskie. Mam też doświadczenie w pracy asystenta osoby niepełnosprawnej na obozach integracyjnych organizowanych przez Kawalerów Maltańskich. Będąc na misjach w Peru, we wioskach, w których mieszkałam, wyszukiwałam osoby niepełnosprawne, bo dowiedziałam się, że w wielu przypadkach są to osoby bardzo samotne, ukryte w domach przed światem, bez kontaktu z otoczeniem. To ludzie pozostawieni sami sobie. Rzadko ktoś się nimi zajmuje, rzadko odwiedza. Nie widać ich – więc ich „nie ma”. Miałam okazję spotkać wielu chorych i niepełnosprawnych, którzy okazali się cudownymi i wrażliwymi ludźmi. W Amazonii poznałam 13-letniego Joy'a cierpiącego na Zespół Downa. Jestem jego matką chrzestną. Zaprzyjaźniłam się również z Flor, niewidomą 23-letnią sierotą. Chorych i niepełnosprawnych jest tutaj naprawdę wielu. Cała sztuka polega na tym, by ich odszukać i dotrzeć do nich z konkretną pomocą i wsparciem.

– Wynika z tego, że misjonarz to ktoś, kto powinien mieć szeroko otwarte oczy i serce. Byłoby dobrze gdyby odznaczał się też kreatywnością i nie czekał tylko na zadania, które zostaną mu odgórnie zlecone.

– Konieczność otwarcia oczu i serca dotyczy wszystkich ludzi, nie tylko misjonarzy. Jeżeli będę człowiekiem, który widzi tylko czubek własnego nosa, to nigdy nie zauważę, że ktoś potrzebuje mojej pomocy. Wtedy istnieje poważne niebezpieczeństwo, że będę szukała świętego spokoju, a na każde zlecone zadanie zareaguję nie tak, jak należy czyli złością, niezadowoleniem i zniechęceniem.

– Ale zniechęcenie może w końcu dosięgnąć każdego, nawet najbardziej świętego człowieka i najbardziej gorliwego misjonarza.

– To prawda. Szczególnie łatwo o to właśnie w pracy misyjnej. Misjonarz jest narażony na wiele trudnych doświadczeń. Bardzo często zmaga się z samotnością, bo jest daleko od swoich najbliższych. Ponadto niejednokrotnie musi na swojej misyjnej niwie „walczyć z wiatrakami” i pokonywać wiele barier. Musi nauczyć się rozumienia nie tylko języka, ale także kultury, obyczajów i problemów ludzi, którym służy. W życiu misjonarza przychodzi taki moment, kiedy nieco przygasają jego zapał i entuzjazm, a zostaje mozolna i wymagająca praca. Ona oczywiście również przynosi wówczas radość, ale tej radości towarzyszy przekonanie, że jednak jako misjonarz „nie zbawię świata”. I myślę, że to jest najważniejszy i przełomowy moment, bo wtedy rodzi się w sercu myśl, że trzeba zaufać Komuś innemu, Komuś większemu, że trzeba polegać na Bogu. Jeśli tak ustawię swoje myślenie, to problemy i trudności oczywiście nie znikają, ale pojawia się w sercu absolutna pewność, że Ktoś mnie na te misje wysłał i że ten sam Ktoś się o mnie zatroszczy.

– Pani słowa potwierdzają tylko konieczność nieustannej modlitwy za misje i misjonarzy. Wiem, że również w Pani intencjach modli się bardzo wiele osób: rodzina, przyjaciele, często także obcy ludzie.

– Tak. Modlitwa to najpotężniejsza siła, która pcha misjonarza do przodu i nie pozwala mu się poddać. Niektórzy myślą, że misjonarzowi są najbardziej potrzebne pieniądze, by mógł na misjach przeżyć i działać ewangelizacyjnie. To nie jest prawda. Owszem, pieniądze są niezbędne, bo zapewniają utrzymanie i umożliwiają misyjną działalność, ale dar modlitwy jest darem najcenniejszym i najważniejszym dla każdego misjonarza. Na misjach wielu ludzi w pierwszej kolejności wcale nie wyciąga ręki po chleb czy lekarstwa, ale wyciąga rękę po radę, po obecność, po pociechę. Nie da się pomóc tym ludziom bez modlitwy. Dlatego korzystam z okazji i gorąco proszę wszystkich chorych i cierpiących o dar modlitwy i ofiarowanego cierpienia w intencji misji. Bez Bożego światła i łaski nie da się skutecznie przepowiadać Ewangelii i świadczyć o Jezusie. Proszę o tę modlitwę, bo wiem, że modlitwa chorych ma szczególną moc.

– Misje to przede wszystkim dzieło Boże. To Bóg się troszczy i wysyła robotników na Swoje żniwo. On też sprawia, że ludzkie starania na Jego roli przynoszą plon.

– To prawda. Tutaj wielokrotnie byłam świadkiem Bożego działania, Jego cudów. Bóg dotyka ludzkich serc w każdym zakątku świata, dla Jego łaski nie ma granic i miejsc niedostępnych. To niesamowite, w jak cudowny sposób Bóg potrafi wkroczyć w życie człowieka. Historia Bożego działania to jest zawsze scenariusz, którego nikt nie byłby w stanie zaplanować i przewidzieć. Kiedy widzę wielkie dzieła Boga, utwierdzam się w przekonaniu, że jestem tam, gdzie być powinnam.

– Życzę w takim razie, by łaska Boga była dla Pani największą nagrodą i zapłatą za posługę. Ale tej ludzkiej wdzięczności i życzliwości niech również nie brakuje.

Zobacz całą zawartość numeru ►

Z cyklu:, 2014-nr-08, Numer archiwalny, W cztery oczy, Miesięcznik, Cogiel Renata Katarzyna, Autorzy tekstów

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 21.11.2024