Jezu, Tyś ogniem, a ja pochodnią
Panie, nie pozwól, bym za cenę „świętego spokoju”, usiłowała zgasić Twój Ogień. Ten ogień nie spala, lecz rozpala, nie niszczy, lecz naprawia, hartuje, uszlachetnia.
2014-10-23
II Rok czytań
Łk 12,49-53
Ci z nas, którzy śledzili wielkie wydarzenie, jakim były Światowe Dni Młodzieży obchodzone w Brazylii, być może zapamiętali słowa papieża, który mówił do zebranych w Rio de Janerio: „Nie możemy nigdy zapominać, że Światowe Dni Młodzieży nie są sztucznymi ogniami”. Bo to nie pokaz fajerwerków zgromadził tysiące młodych z całego świata, lecz Żywy Ogień – ten sam, o którym Jezus mówi w dzisiejszej Ewangelii: „Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże bardzo pragnę, żeby on już zapłonął.
Trudno nie przyznać, że ten „ogień” trochę nas niepokoi. Także słuchacze Jezusa pewnie woleliby usłyszeć zapewnienie o wszechświatowym pokoju i… błogim spokoju. Dobrze byłoby poczuć się pewnym własnego jutra, spokojnym o rodzinę, jej szczęście, jej byt… A ogień? Nie zawsze jest „miły” jak płomyki skaczące w przytulnym kominku. Ogień może wzniecić trudny do ugaszenia pożar, może zburzyć, zniszczyć, unicestwiać. Może parzyć, może boleć…
Jezus wie o tym, On zna nasze pragnienia i tęsknoty. Ale wie także, co jest dla nas najlepsze. Tak jak kiedyś swoich uczniów pragnie i nas „oswoić” z ogniem, przygotować na sytuację, w której być może będziemy musieli wybierać: pomiędzy jakimś ziemskim dobrem, a życiem wiecznym, pomiędzy kimś bardzo bliskim, a Nim. Dlatego uprzedza: „Czy myślicie, że przyszedłem dać ziemi pokój? Nie, powiadam wam, lecz rozłam. Odtąd bowiem pięcioro będzie rozdwojonych w jednym domu…”. To cena, jaką musimy zapłacić za naszą wolną wolę, za prawo wyboru, które odróżnia nas od innych istnień ziemskich. Możemy przyjąć Jezusa, jego Miłość i Prawdę, którą głosi, ale i możemy Go odrzucić, nienawidzić, prześladować.
Niekiedy mam okazję słuchać bolesnych zwierzeń starszych matek i ojców: „Zrobiliśmy wszystko, by wychować nasze dzieci w wierze, a tymczasem syn (córka) żyją z dala od Kościoła, drwią z naszych praktyk religijnych, odeszli od współmałżonków, żyją w tzw. „wolnych” związkach, zamiast skorzystać z łask sakramentalnych…”. Tak wiele bólu, tak wiele łez i rozczarowań, że aż trudno o słowa pociechy. Wszyscy w mniejszym lub w większym stopniu doświadczamy duchowej walki – wewnątrz własnej duszy, ale i w naszych środowiskach rodzinnych, czy zawodowych. Zawsze będziemy się dzielili na zwolenników i przeciwników, na tych, którzy Jezusa odrzucili i tych, którzy Go szukają, znajdują i przyjmują.
Tak jest od wieków. Jezus zawsze był odrzucany. Od Betlejem po Golgotę. Nie wszyscy odpowiadali miłością na jego Miłość. Czasami odpłacali zdradą wartą 30 srebrników, innym razem zapowiadało ją pianie koguta. Bo Jezus Ukrzyżowany budzi różne uczucia. Podobnie, jak najbardziej czytelny symbol Jego Miłości – krzyż. Dla niektórych jest znakiem sprzeciwu. Jedni go wieszają, drudzy zrzucają. Jedni przyjmują go dobrowolnie na swoje ramiona, inni się go wypierają.
„Przyszedłem ogień rzucić na ziemię” – mówi Jezus. Panie, nie pozwól, bym za cenę „świętego spokoju”, usiłowała zgasić Twój Ogień. Ten ogień nie spala, lecz rozpala, nie niszczy, lecz naprawia, hartuje, uszlachetnia. On nie unicestwia, lecz leczy. Ogień Twojej miłości, Jezu, pełnym blaskiem zapłonął na Kalwarii. Spraw Panie, niech stanę się Twoją pochodnią, która pomoże komuś w mroku codzienności odnaleźć drogę do Ciebie.