Nie zdradził wiary
Z Birthe Lejeune, wdową po Słudze Bożym prof. Jérôme Lejeunie, o jego związkach z Polską i Janem Pawłem II, życiu rodzinnym i ostatnich chwilach życia rozmawia Dobromiła Salik.
2014-11-03
DOBROMIŁA SALIK: – Na początek poproszę o krótkie przedstawienie rodziny.
BIRTHE LEJEUNE: – Mieliśmy z mężem pięcioro dzieci – dwóch synów i trzy córki. Jeden syn i wszystkie córki mają rodziny i dzięki nim mam 28 wnuków. Anouk ma siedmioro dzieci, Klara i Karin po dziewięcioro, a Tomasz troje. Nasz starszy syn Damian jest diakonem stałym we wspólnocie św. Marcina. Dzięki niemu mamy w rodzinie radość z innej formy przekazywania życia. Jérôme mawiał często, że jesteśmy rozpieszczeni. Bardzo chętnie zajmował się dziećmi, a później wnukami.
– Pani związki z Polską – św. Faustyna, św. Jan Paweł II... może ktoś jeszcze?
– Mój mąż miał uczniów w wielu krajach, również w Polsce. Niektórzy z nich jeszcze żyją i wciąż okazują wierną pamięć. Na licznych kongresach na temat rodziny mąż spotykał prof. Wandę Półtawską, która podzielała jego poglądy. Ona i jej mąż stali się naszymi przyjaciółmi. Co do polskich wątków – było pewne wydarzenie, które nie pozwoliło mi wpaść w nieutuloną żałobę. Jérôme zmarł 3 kwietnia 1994 roku. Kilka dni później jeden z polskich biskupów zadzwonił do mnie, prosząc, bym przyjechała do Warszawy, gdzie mąż miał wystąpić 13 kwietnia na konferencji. „Będzie wiele osób. Znaleźliśmy wideo z wykładem Profesora. Bardzo proszę przyjechać i zaprezentować to wideo” – nalegał. Nie chciałam wyjeżdżać, ale dzieci przekonały mnie, że powinnam. Nigdy nie zapomnę tej daty, ponieważ w chwili, gdy weszłam na podium, przekazano mi wiadomość od mojej córki Klary, że właśnie urodziła dziewczynkę, która otrzymała imię Faustyna. Nie muszę chyba mówić, jaką owację wywołała ta informacja na sali.
– W czasie redakcyjnej wizyty w Instytucie prof. Lejeune’a mogliśmy zobaczyć gabinet Pani męża, który teraz jest Pani gabinetem. Jaka jest Pani rola w Instytucie i Fundacji? Sądzę, że Pani obecność i aktywność wszystkich mobilizuje!
– Po śmierci męża, gdy wróciłam z Polski, moje dzieci i przyjaciele oraz współpracownicy Jérôme, a także rodzice chorych postanowili – pod patronatem kilku watykańskich kardynałów i osobistości międzynarodowych – wspólnie kontynuować jego dzieło naukowe i przesłanie.
Powołana wówczas Fundacja im. Jérôme Lejeune’a, mająca na celu badania nad niepełnosprawnościami intelektualnymi, została zatwierdzona jako organizacja pożytku publicznego. To poprzez Fundację kontynuowana jest walka Jérôme z tą bardzo dotkliwą chorobą, która „uniemożliwia choremu bycie samym sobą”. Przebyta droga, wspaniałe wsparcie tysięcy osób, bolesne oczekiwanie tylu rodzin i ataki ze strony tych, którzy woleliby widzieć Jérôme definitywnie umarłym i pogrzebanym, świadczą o sile, nowoczesności i prawdzie jego przesłania. Jestem wiceprzewodniczącą Fundacji i odpowiadam zwłaszcza za relacje pomiędzy Fundacją i darczyńcami.
– Podobno pisze Pani setki, jeśli nie tysiące listów rocznie. Proszę opowiedzieć nieco o tej szczególnej epistolografii...
– Od początku czułam, że bardzo istotne jest, by dawać do zrozumienia darczyńcom, że nie są anonimowi i że najważniejsze jest nasze wspólne zaangażowanie. Dlatego chcę być z nimi w stałym kontakcie.
– Poproszę o jakieś wyjątkowo bliskie Pani sercu wspomnienie z życia Pani męża.
– Na zawsze pozostanie w mojej pamięci obiad z Janem Pawłem II z 13 maja 1981 roku – dnia zamachu na jego życie. Opuściliśmy Ojca Świętego tuż przed jego odjazdem na Plac św. Piotra. My sami udaliśmy się na lotnisko, by wrócić do Francji. W taksówce wiozącej nas do domu, już w Paryżu, usłyszeliśmy z radia komunikat o zamachu. Mój mąż był tak poruszony i wstrząśnięty, że tego samego wieczoru trafił do szpitala, gdzie usunięto mu kamienie żółciowe. W jakiś przedziwny sposób cierpiał w jedności z Ojcem Świętym przez cały ten czas, gdy był on hospitalizowany.
– No właśnie – więź Profesora z Janem Pawłem II była bardzo silna...
– Jan Paweł II istotnie okazywał duże przywiązanie do Jérôme; istniało między nimi obustronne zaufanie. Mieliśmy okazję spotykać się często z Ojcem Świętym. Zwykle zapraszał nas na poranną Mszę i później jedliśmy z nim śniadanie. Obydwaj wiele dyskutowali.
Jan Paweł II wyrażał swoją więź z moim mężem na wiele sposobów, np. napisał sam piękne wspomnienie zaraz po jego śmierci, nazywając go „bratem Jérômem”. Poza tym musiał przezwyciężyć różne przeszkody, by przybyć do jego grobu i tam się pomodlić. Cmentarz znajduje się 50 km od Paryża. Doszło do tego w 1997 roku, podczas papieskiej pielgrzymki do Francji. Jan Paweł II chciał to uczynić już rok wcześniej; często wyrażał wolę udania się tam, ale odpowiadano mu, że to nie ten moment.
Przez cały czas choroby, która miała zabrać Jérôme, Ojciec Święty chciał być na bieżąco. I mimo jego stanu zdrowia nie zawahał się powołać go na pierwszego przewodniczącego Papieskiej Akademii Życia. W przeddzień śmierci Jérôme, przysłał telegram z wyrazami wsparcia. Kiedy pytano Jérôme: „Czy jest Pan przyjacielem Jana Pawła II?”, odpowiadał z uśmiechem: „Tylko papież może to powiedzieć”.
– Jak przeżyli Państwo jako rodzina papieską wizytę na cmentarzu w Chalo-Saint-Mars?
– To była dla nas niespodzianka – wiedzieliśmy, że papież tego pragnął i starał się o to, ale nie sądziliśmy, że będzie to możliwe. Ja sama dowiedziałam się o tych planach późno; wcześniej jedna z naszych córek była zaangażowana w przygotowania do tej kontrowersyjnej wizyty. Odbyła się podczas Światowych Dni Młodzieży i wszystkie gazety pisały o niej. Sama obecność Jana Pawła przy grobie Jérôme była momentem pięknym i pełnym pokoju, bardzo mocnym. Modliliśmy się wszyscy razem i zaśpiewaliśmy Salve Regina. Później Ojciec Święty powiedział: „Musimy zaśpiewać jeszcze Regina caeli, bo on umarł w Wielkanoc!”. To było bardzo piękne! Papież chciał się też spotkać z całą naszą rodziną i kilkoma chorymi, którzy mogli przybyć. Byli to: niepełnosprawny umysłowo Roland, Marie-Ange z trisomią i Clément z niedowładem mięśni. Dla każdego miał słowo pocieszenia. Rolandowi wyjawił nawet pewien sekret, który ten do dziś zachowuje w swoim sercu...To było wydarzenie z jednej strony bardzo krótkie, a z drugiej bardzo długie... Trochę jakby poza czasem. Znaleźliśmy się w „czasie Boga”.
– Jak wyglądało codzienne życie Państwa rodziny?
– Jérôme potrafił łączyć życie rodzinne z życiem zawodowym. Rodzinne posiłki były priorytetem. Po odkryciu trisomii 21 nie było inaczej. Jérôme żył w rodzinie, jak wcześniej. Był z nami zawsze przy stole i opowiadał, jak minął dzień, co robił, jakie miał spotkania. Kiedy mówił o swoich chorych, nigdy nie wymieniał ich imion, gdyż bardzo szanował tajemnicę lekarską. Do dziś spotykam rodziców pacjentów męża, którzy dziwią się, że ich nie znam.
– Proszę powiedzieć, jakie cechy charakteru Jérôme Lejeune’a były najbardziej uderzające dla Pani?
– Tym, co moim zdaniem charakteryzowało go najbardziej, były jego wielka ciekawość popychająca go, by zawsze iść dalej w poznawaniu chorób, a także podziw dla stworzenia, cierpliwość wobec każdego, kogo spotykał, oraz umiejętność przebaczania – zwłaszcza tym spośród przyjaciół, którzy go zdradzili. Czasem uważałam, że jest nazbyt pobłażliwy dla swoich wrogów! Kiedy dotykały go krytyki i oszczerstwa, uśmiechał się i mówił: „To nie dla siebie walczę, więc te ataki nie mają znaczenia!”.
– Pozostaję pod wrażeniem słów zawartych w liście do Pani po ważnym wystąpieniu, na którym jawnie opowiedział się po stronie życia – co nie spodobało się wielu osobom. Napisał: „Dziś straciłem nagrodę Nobla”. Świadomość wielkości swojego odkrycia i osiągnięć naukowych, a z drugiej strony calkowity dar z siebie, wybór wartości jeszcze wyższych... Z czego wynikała jego bezkompromisowość?
– Jérôme nie szukał zaszczytów i uznania. Dla niego ważna była sprawiedliwość i prawda. Wiedział, że „nauka bez sumienia jest ruiną duszy”. My, jako rodzina, byliśmy w tym całkowicie z nim zgodni. Jego wielką siłą było to, że nie miał w sobie lęku. Nie lękał się!
– Z jakimi uczuciami prof. Lejeune przyjął nominację na przewodniczącego Papieskiej Akademii Życia?
– Jan Paweł II zlecał mężowi już wcześniej pewne misje, np. tę, która dotyczyła spotkania z Breżniewem. Warto też podkreślić, że już Paweł VI w 1974 roku powołał Jérôme do Papieskiej Akademii Nauk. To był dla niego wielki zaszczyt i wielka łaska, bo dzięki temu mógł służyć Kościołowi. Kiedy Jan Paweł II 20 lat później, w 1994 roku, powierzył mu Papieską Akademię Życia, Jérôme stwierdził: „Papież wykazał akt nadziei, powołując umierającego!”. A jakiś czas po śmierci Jérôme Ojciec Święty powiedział do mojej córki Anouk: „Po ludzku tak bardzo go potrzebowaliśmy. Ale może to właśnie jest prezent, jaki uczynił Akademii, i to jest jego praca na rzecz życia... Czyż Chrystus nie umarł na krzyżu, aby nas zbawić?
– Czytałam wzruszającą relację o śmierci Profesora. Czy mogłaby Pani opowiedzieć o jego ostatnich dniach, o jego odejściu?
– Jérôme poczuł się źle we wrześniu 1993 roku. Miał trudności z oddychaniem, poddał się badaniom kardiologicznym. W listopadzie zaczął mocno kaszleć. Jako lekarz musiał już wtedy wiedzieć to, co potwierdziły kolejne badania: że ma raka płuc, jak jego ojciec. W grudniu poddał się chemioterapii. W szpitalu, mimo że bardzo słaby, troszczy się o innych; wczuwa w ich problemy i potrzeby; pociesza umierającego obok chorego. Jednocześnie stara się pracować – nie znalazł przecież jeszcze leku, który uleczyłby jego trisomicznych pacjentów... Włącza się aktywnie w debatę bioetyczną. Kilka dni po śmierci męża 3000 lekarzy podpisuje list otwarty, domagając się uznania praw ludzkiego embrionu i sprzeciwiając jakimkolwiek manipulacjom genetycznym.
W Wielki Piątek 1994 roku Jérôme przeżywa apogeum swoich cierpień. Przyjmuje sakrament namaszczenia chorych. Od księdza słyszymy następujące słowa: „Nie zdradzając tajemnicy spowiedzi, mogę zacytować jedno zdanie Jérôme: »Wie ksiądz, że nigdy nie zdradziłem mojej wiary«”. W sobotę jesteśmy w szpitalu wieczorem. Bardzo źle oddycha i chcę zostać przy nim na noc. Ostatkiem sił, ale zdecydowanie każe nam iść do domu. „Jeśli ktoś przyjdzie, będę zły” – mówi. Anouk, wówczas w dziewiątym miesiącu ciąży, i ja odchodzimy więc z ciężkim sercem. O czwartej rano wchodzi w agonię. Lekarz chce nas przywołać. Jérôme nie zgadza się. Nie chce, byśmy byli świadkami jego duszenia się. Pamięta zapewne śmierć ojca... To jego ostatni akt miłości! Przed wydaniem ostatniego tchnienia, mówi do lekarza: „Widzi Pan, dobrze zrobiłem”... O siódmej rano budzi nas telefon. Jest wielkanocny poranek, 3 kwietnia. W kilkustronicowym liście z tego dnia Jan Paweł II pisze: „Jeśli Ojciec Niebieski zawołał go w sam dzień Zmartwychwstania Chrystusa, trudno nie widzieć w tym zbiegu okoliczności znaku. Stajemy dziś wobec śmierci wielkiego chrześcijanina XX wieku, człowieka, dla którego obrona życia stała się apostolatem. Oczywiste jest w sytuacji współczesnego świata, że taka forma apostolatu świeckich jest niezbędna”.
– Toczy się proces beatyfiakcyjny Pani męża. W jakim stopniu rodzina jest informowana o jego postępach?
– Nasza rodzina jest informowana o etapach procesu beatyfikacyjnego tak jak wszyscy – i nic ponad to. Doceniamy ogromną pracę, jaką wykonuje postulatorka procesu, pani Aude Dugast i wicepostulator, opat z Saint Wandrille, o. Jean-Charles Nault. Z zachwytem obserwujemy promieniowanie Jérôme, ale nie wiemy nic więcej.
– Dla mnie Profesor jest przede wszystkim człowiekiem nadziei. Owej „nadziei wbrew nadziei”. Wierzył zawsze, że życie jest silniejsze...
– Aby skomentować to, co Pani powiedziała, zacytuję zdanie, które Jérôme lubił powtarzać: „Wiara mówi nam, by szanować obraz Boga, nadzieja pomaga nam go chronić, a miłość osądza wszystko”.
– Dziękuję bardzo za ukazanie nam pięknej sylwetki Pani męża, Sługi Bożego prof. Jérôme Lejeune'a.
Zobacz całą zawartość numeru ►