W korowodzie serc

Moją uwagę zwraca dojrzały mężczyzna w kraciastej koszuli. Zbliża się do ołtarza ze złożonymi starannie rękami.

zdjęcie: www.larche.org

2019-03-21

Jego słabo umięśniony język zwisa bezwładnie z kącika ust. Opiekunka niczym dyskretny anioł, chusteczką usuwa z jego policzka nadmiar śliny.

Czy można za pomocą zaledwie kilku tysięcy znaków komputerowego pisma przekazać przeżycia, które wymykają się słowom? Czy można precyzyjnie opisać coś, co dotyka serca i pozostawia w nim trwały ślad? Czy można poczuć zaklęty w słowach przypływ uczuć? Czy można na odległość doświadczyć niedotykalnej głębi piękna? Ufam, że choć trochę można.

Wspomnienia z francuskich wiosek, które są kolebką Arki – w mojej pamięci wciąż pozostają bardzo realne i żywe. Pamiętam twarze, rozpoznaję uśmiechy, odtwarzam zapachy, widzę sceny z życia, słyszę słowa, czuję dotyk. Dzięki sile wspomnień znów tam jestem.

Alfreda wita wszystkich

Do jednej z czterech wspólnot Arki w tej okolicy docieramy 3 lipca około godziny 17.30. Wioska Cuise. Malownicza, skąpana w popołudniowym blasku słońca, które na bezchmurnym niebie wygląda jak szafran na łące. Jesteśmy umówieni z panem Karolem – Polakiem, który od ponad 30 lat związany jest z Arką. Jego zadaniem będzie pokazanie nam tego miejsca i udzielenie odpowiedzi na wiele nurtujących nas pytań. Na najbliższe kilkanaście godzin to on weźmie na siebie rolę naszego anioła stróża.

Choć jeszcze na razie jesteśmy tutaj obcy, wszyscy napotkani ludzie witają nas radosnym „bonjour”. Ponieważ francuskie „dzień dobry” jest jedynym słowem, które w miarę poprawnie potrafię wymówić w tym języku, z ochotą i dumą odpowiadam na każde pozdrowienie. Pan Karol prowadzi nas do wielkiego stołu, przy którym siedzą osoby niepełnosprawne wraz z opiekunami. Podana szklanka schłodzonej wody, przynosi natychmiastową ulgę w spiekocie dnia. Siadam naprzeciwko starszej kobiety – Alfredy – której twarz wykrzywiona nieco przez chorobę, nie przestaje szukać ze mną kontaktu. Alfreda żywiołowo gestykuluje i bardzo głośno mówi. Widać, że chce być w centrum uwagi. Jej opiekunka cały czas jest blisko i trzyma ją za rękę. Alfreda uśmiecha się delikatnie i dopomina, by wszyscy słuchali tego, co ma do powiedzenia. To niesamowite, że nie rozumiem ani jednego jej słowa, a jednak czuję się przez nią powitana i przyjęta. Wiem, że mówi także do mnie i o mnie. To jakiś rodzaj niezwykłego kontaktu, który nawiązuje się ponad słowami, jakaś niecodzienna bliskość. Zaledwie kilka minut razem, zaledwie kilka spojrzeń, kilka gestów, a do teraz dokładnie pamiętam rysy jej twarzy z zaznaczoną mapą zmarszczek. Pamiętam też jej niebieskie oczy i sweterek w morelowym kolorze. Odtwarzam każdy gest i dźwięczny głos. Wiem już, że nie zapomnę jej przez długi czas.

Na leżaku przed ołtarzem

Zgromadzeni w dużej sali, czekamy na Mszę Świętą. W centralnym miejscu stoi ołtarz nakryty białym obrusem. Wokół niego powoli zaczynają gromadzić się osoby niepełnosprawne, ich rodziny i asystenci. W kształt półkola, w sporych odstępach od siebie, ustawiono rzędy krzeseł, by w razie potrzeby zmieściły się pomiędzy nimi wózki inwalidzkie. Siadam w ostatnim rzędzie, aby wszystko dobrze widzieć. Nie chcę jednak nikogo ukradkiem podglądać. Chcę patrzeć i być.

Kobieta o srebrnych włosach siada kilka krzeseł przede mną. Przez moment siedzi spokojnie, ale potem co chwilę wstaje i nerwowo przebiera nogami w miejscu, dając znak, że chce gdzieś pójść. Z czasem okazuje się, że zwyczajnie nie może doczekać się Mszy i Pana Jezusa w Białym Chlebie. Spontanicznie wyrywa się do Kogoś, kogo kocha. Kiedy wreszcie rozpoczyna się Msza Święta, kobieta całkowicie się uspokaja. Ogarnia mnie zachwyt. Pierwszy raz bowiem od wielu lat widzę kogoś, kto tak autentycznie tęskni za spotkaniem z Żywym Bogiem. Serce tej upośledzonej kobiety jest pełne pięknej miłości. To serce, które kocha i pragnie spotkania. Serce proste i dobre.

Osoby niepełnosprawne szczelnie wypełniają salę. Większość siedzi, niektórzy spacerują – również podczas Mszy. Są też tacy, którzy mają zarezerwowane najlepsze miejsca, przed samym ołtarzem. Tutejsze VIP-y. Leżą na specjalnych materacach w objęciach swoich asystentów, którzy choć trochę próbują ulżyć spastycznym ruchom ich mięśni. Większość z nich nieustannie wydaje odgłosy. Śpiewają tylko sobie znane melodie, głośno wzdychają, sylabizują. Czują się swobodnie, są u siebie. Tutaj nikt ich nie ucisza. Tutaj naprawdę mogą być sobą.

Bóg wśród swoich

Jestem tu świadkiem wielu niecodziennych wydarzeń i każde z nich chwyta mnie za serce, jednak to, co widzę podczas Komunii Świętej, totalnie rozkłada mnie na łopatki. Najpierw kapłan podchodzi z Komunią do tych osób, które same nie potrafią przyjść do ołtarza. Pochyla się nad każdą z nich powoli i ze skupieniem. Potem do ołtarza zaczyna płynąć procesja „bardziej sprawnych”. Niektórzy podchodzą do kapłana dwójkami lub trójkami, trzymając się za ręce. Inni żywo gestykulują i na długo przed swoją kolejką wystawiają na zewnątrz długie, czerwone języki. Moją uwagę zwraca dojrzały mężczyzna w kraciastej koszuli. Zbliża się do ołtarza ze złożonymi starannie rękami. Jego słabo umięśniony język zwisa bezwładnie z kącika ust. Opiekunka niczym dyskretny anioł, chusteczką usuwa z jego policzka nadmiar śliny. Kapłan z wielką czcią i uwagą kładzie na jego języku Pana Jezusa. Chwilę to trwa, zanim mężczyźnie udaje się bezpiecznie schować język z Hostią w tabernakulum ust. Gdy Panu Jezusowi nic już „nie grozi”, chory wyciąga przed siebie ręce i kładzie je na głowie kapłana w geście błogosławieństwa. Ten pochyla się z pokorą przed głęboko upośledzonym człowiekiem. Błogosławieństwo trwa dłuższą chwilę. Wstrzymuję oddech. Przełykam wzruszenie. Oto jestem świadkiem absolutnie świętej chwili!

Czyż to nie dowód, że upośledzenie nie jest w stanie dosięgnąć głębi ludzkiego serca? Czyż to nie dowód, że nie istnieje lepsza i gorsza miłość? Czyż to nie dowód, że ona „wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję i wszystko przetrzyma?” (1 kor 13, 7).

Bóg po raz kolejny pokazuje mi, że nikogo nie wyklucza spośród grona swoich wybranych. On wybiera wszystkich tak samo. Jest pokorny i wierny do końca. Przychodzi do każdego, kto pragnie stać się dla Niego mieszkaniem. Przychodzi także do tego, co kruche, słabe i chore. Właśnie w tym, co wątłe, Bóg szczególnie pragnie zamieszkać.

Dopiero po zakończonej liturgii docierają do mnie z mocą słowa pierwszego czytania: „Nie jesteście już obcymi i przychodniami, ale jesteście współobywatelami świętych i domownikami Boga (...) W Nim i wy wznosicie się we wspólnym budowaniu, by stanowić mieszkanie Boga przez Ducha” (Ef 2, 19. 22). Słowo Boże zawsze najlepiej komentuje życie. Podobnie jest i tym razem. Bo czymże innym, jak nie domem Boga jest ta właśnie wspólnota? Tutaj, wśród chorych i upośledzonych, Bóg odnalazł miejsce swego przebywania. Tutaj Bóg naprawdę jest blisko.

Posilając duszę

Wielu wzruszeń dostarcza mi również wspólny posiłek w jednym z domów Arki. Zostaję zaproszona, by usiąść przy ogromnym stole razem z domownikami. Wszystkich nas – chorych, asystentów i gości – jest 12 osób. Każdy ma swój kolorowy talerz i wesołą podkładkę. Mnie przypada zestaw z motywem hipopotama. Jedzenie jest bardzo proste, ale smaczne. Z osobna przyglądam się każdemu z siedzących przy stole. Różny stopień upośledzenia, różne osobowości, różne maniery. Jeden element wspólny – promienny uśmiech. Zwracam uwagę na młodego chłopaka, który skurczony na wózku jak rodzynka, próbuje poradzić sobie z kawałkiem ryby. Choć większość jego pokarmu zamiast trafić do ust, ląduje na śliniaku, chłopak nie poddaje się. Walczy dzielnie, jest twardy.

Podczas obiadu jest głośno. Rozmowy i żarty trwają w najlepsze. Z każdą kolejną chwilą dochodzę do przekonania, że głównym celem posiłków w tym miejscu nie jest wzmocnienie ciała, lecz duszy. Tutaj posiłek jest świętem, wielką uroczystością. Nikt nikogo nie pogania. Jest czas, by poczuć w ustach każdy kęs. Jest czas, by nacieszyć się kimś, kto siedzi obok. Jest czas, by pobyć razem. Nie mogę wyjść z podziwu, że wciąż istnieją ludzie, dla których proste czynności są okazją, by się cieszyć i świętować. Nie mogę uwierzyć, że przechowują oni w swych dłoniach relikwie codzienności, otaczają je czcią i radośnie dzielą z innymi...

Galeria twarzy

Nie jestem w stanie w kilku akapitach tekstu opisać wszystkiego, co widziałam i czego doświadczyłam w Arce. Wybieram zatem jedynie kadry z życia, ułamki chwil. Na uwagę zasługuje jeszcze wiele osób i wiele wydarzeń. Z pewnością powinnam wspomnieć wszystkich niepełnosprawnych, którzy pracują na warsztatach i wytwarzają produkty dla lokalnej społeczności. Powinnam wspomnieć Shabana, który jest odpowiedzialny za dział ogrodniczy i uprawę warzyw. Powinnam wspomnieć wszytkich uczestników warsztatów ceramicznych, którzy swoimi często pokrzywionymi rękami wytwarzają prawdziwe mozaikowe cuda. Powinnam wspomnieć pracowników tartaku i serwisantów sprzętu ogrodniczego. Powinnam wspomnieć wszystkich razem i każdego z osobna.

Póki co, noszę w pamięci radosne twarze chorych i ich rozpostarte ramiona, stale gotowe do wielkich czułości. Wspominam roześmiane oczy chłopców i kolorowe wstążki we włosach dziewcząt. Przywołuję obrazy serdeczne i ciepłe. Dostrzegam szczęście pośród bólu i spełnienie pośród zmagań. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że oto jestem uczestnikiem barwnego korowodu serc, który przetacza się przez życie. Dopóki idę w tym pochodzie, mam ciągle czas, by odwzajemniać dobro. Mam czas, by mnożyć radość. Mam czas, by dawać miłość.

Zobacz całą zawartość numeru ►

Autorzy tekstów, Cogiel Renata Katarzyna, Miesięcznik, Numer archiwalny, 2014-nr-10, Z cyklu:, W cztery oczy, Polecane

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 24.11.2024