Bądźcie nadzwyczajni
Romana Antonowicz, założycielka domowych hospicjów i wieloletnia wolontariuszka, opowiada o początkach ruchu hospicyjnego w Polsce, o kapłanie, który zmienił jej życie i o momencie, w którym stanęła nad przepaścią bólu.
2015-01-28
REDAKCJA: – Ksiądz Eugeniusz Dutkiewicz nazywany jest ojcem polskiego ruchu hospicyjnego. Pani miała szczęście nie tylko znać go osobiście, ale także przez wiele lat współpracować i przyjaźnić się z nim.
ROMANA ANTONOWICZ: – Tak. Chcąc opowiedzieć historię mojej znajomości z księdzem Eugeniuszem, muszę sięgnąć pamięcią do czasów, kiedy działałam jeszcze w Wojewódzkim Komitecie Zwalczania Raka, w Gliwicach. Na każde zebranie Komitetu zapraszaliśmy osoby związane z działalnością podobną do naszej. Na jednym z takich zebrań pojawiły się: dr Maria Gross oraz Teresa Trzeciak, które zaczynały wówczas organizować hospicjum domowe w Katowicach. Po usłyszeniu od nich kilku zdań na temat idei hospicyjnej, niemalże natychmiast zrezygnowałam z działalności w Komitecie i zgłosiłam się do nich z chęcią współpracy. I tutaj zaczyna się właściwa historia mojej znajomości z księdzem Eugeniuszem. Do Katowic zaprosiła go wspomniana dr Gross i to był początek jego zażyłego kontaktu z naszym hospicjum. Te kontakty wymagały oczywiście sporego wysiłku, bo ksiądz Eugeniusz na stałe mieszkał i działał w Gdańsku.
– I tam właśnie z jego inicjatywy powstało pierwsze w Polsce hospicjum domowe.
– Tak. Ksiądz Eugeniusz pełniąc posługę kapelana Akademii Medycznej w Gdańsku zaobserwował, że osoby umierające, które wypisywano ze szpitala do domu, często były pozostawiane same sobie, bez należytej i fachowej opieki. Razem z prof. Joanną Muszkowską-Penson, ówczesną ordynator oddziału wewnętrznego, doszedł do wniosku, że tej dramatycznej sytuacji należy jakoś zaradzić. Ksiądz Eugeniusz spotkał się nawet z Cicely Saunders, założycielką słynnego londyńskiego hospicjum stacjonarnego im. św. Krzysztofa, by zaczerpnąć z jej doświadczenia. Ale forma hospicjum stacjonarnego nie do końca mu odpowiadała. To spowodowało, że zaczął organizować zespoły wolontariuszy, które odwiedzały chorych w domach. Z czasem zaowocowało to powstaniem wzorcowego modelu domowej opieki hospicyjnej. Ksiądz Eugeniusz przecierał szlaki – był absolutnym pionierem i animatorem tego dzieła, które dzisiaj nazywamy ruchem hospicyjnym.
– Nie dziwi mnie zatem, że zależało wam – jako osobom tworzącym od podstaw hospicjum domowe – na kontaktach z nim.
– Dosyć szybko znalazłam się w zarządzie katowickiego hospicjum i byłam zaangażowana w organizację rozmaitych przedsięwzięć, między innymi rekolekcji dla hospicjantów w Kokoszycach. Do ich prowadzenia zapraszaliśmy właśnie księdza Eugeniusza. Przyjeżdżali na nie ludzie z całej Polski, czasem nawet 120 osób. To były niepowtarzalne rekolekcje, tak jak niepowtarzalny był sam ksiądz Eugeniusz. Spotkania z nim były dla mnie bardzo ważne. Kiedy nie mógł się z nami spotkać osobiście – głównie z uwagi na odległość między Katowicami a Gdańskiem – pisał do nas listy. Ja je nazywałam „listami do Filipian”.
– Jakim człowiekiem był ks. Eugeniusz?
– Określał go niezwykły sposób przeżywania, mówienia i odczuwania, ale przede wszystkim ogromny związek z człowiekiem cierpiącym. Ja przy nim zrozumiałam, że pomoc bliźniemu wpisana jest w człowieczeństwo i że jeżeli ktoś nic nie robi w tym kierunku to – przepraszam za surowość – odsądzam go od prawa nazywania się człowiekiem. Ksiądz Eugeniusz miał nieprzeciętną wrażliwość i nie uznawał „katechetycznego” towarzyszenia chorym. Zawsze nam powtarzał: „Bądźcie z nimi z głębi ludzkiego bólu”. Nie chciał, abyśmy idąc do chorych byli punktualni, pracowici, pilni…On zawsze mówił: „Idąc do chorych, bądźcie nadzwyczajni”. Zresztą miał wiele podobnych myśli, które zapadły mi w pamięć i które od Niego przejęłam. On zupełnie zmienił moje życie.
– Co konkretnie dla Pani oznaczało „bycie nadzwyczajną”?
– Dla mnie nadzwyczajność to wszystko to, co leży poza granicą obowiązku. Obowiązki znałam dobrze z własnych pobytów w szpitalu – rycyna, aspiryna i koniec. Zdarzało się, że chory dzwonił w nocy po siostrę, a ta albo nie przychodziła w ogóle, albo wchodząc do sali, od drzwi pytała: „A co się znowu stało?”. Tymczasem nadzwyczajność to bycie z chorym nie wtedy kiedy ma się czas, ale wtedy, kiedy on tego potrzebuje. Pamiętam pewnego pana, podopiecznego naszego hospicjum, który miał założony gips z powodu złamania. Którejś upalnej niedzieli zaczął puchnąć i jego ciało niemalże „przelewało się” przez ten gips, powodując straszliwy ból. Nie myśląc długo, rzuciłam wszystko i pobiegłam na pogotowie, błagając chirurga, by poszedł ze mną do tego pana i choć trochę ulżył mu w cierpieniu, rozcinając gips. Chirurg patrzył na mnie jak na wariatkę. Kiedy jednak nie dawałam za wygraną, w tej złości na mnie, złapał chirurgiczne nożyce i w białym kitlu pędził przez pół miasta na ratunek. A ja pędziłam za nim, budząc radość niedzielnych spacerowiczów. Pamiętam też kobietę, która opiekowała się w domu swoim 26-letnim synem z guzem mózgu. Rysiu był leżący i miał blisko 190 cm wzrostu. Matka była skrajnie wycieńczona opieką nad nim. Chodziłam wówczas do nich na zmianę z pięcioma innymi wolontariuszkami. Kiedy widziałyśmy, że ta matka dłużej tego nie wytrzyma, wpadłyśmy na szalony pomysł, że wyślemy ją do sanatorium i przejmiemy opiekę nad Rysiem. I to się udało! Załatwiłyśmy sanatorium dla tej pani i zajmowałyśmy się jej synem dzień i noc.
– To faktycznie nadzwyczajne.
– Stale szukaliśmy w sobie tej nadzwyczajności. Pamiętam historię z pewnego domu, w którym nasz kapelan sprawował Mszę Świętą. Dom całkowicie dysfunkcyjny, warunki straszne do tego stopnia, że trudno było znaleźć czysty kawałek stołu, by godnie tę Mszę odprawić. Ale wchodziliśmy z Panem Bogiem także do takich miejsc, bo tam też byli chorzy. I na tę domową Mszę spóźnił się zapijaczony konkubent, dzierżący w dłoni przepiękny obraz Matki Bożej. Okazało się, że tak bardzo był przejęty naszą wizytą, że poszedł do sąsiadki i korzystając z chwili jej nieuwagi, ukradł ten obraz, aby „upiększyć” naszą Mszę. Staraliśmy się być prawdziwymi świadkami – w każdych warunkach i wobec wszystkich – i jak widać, czasem kogoś to ruszało.
– Myślę, że w obecnej rzeczywistości szczególnie może szokować nie tyle fakt, że w ogóle robiliście takie rzeczy, ale to, że robiliście je całkowicie bezinteresownie i wolontaryjnie.
– To była nasza zasada. Ksiądz Eugeniusz ostrzegał przed pieniędzmi i standardami. Dlatego kiedy zaczęła się era hospicjów stacjonarnych, na swój sposób bardzo to przeżyliśmy. Oczywiście hospicja stacjonarne są bardzo potrzebne i robią dzisiaj fantastyczną robotę, ale w sensie idei jest to trochę coś innego. Ksiądz Eugeniusz sam zaczął budowę hospicjum stacjonarnego w Gdańsku, bo widział w tym wartość. Niestety obecny czas przyniósł ze sobą standardy, limity, kontrakty z Narodowym Funduszem Zdrowia, medyków pracujących na kilku etatach. To nie zawsze służy dobru chorych. Zaczęło się więc pojawiać zasadnicze pytanie, czy można dobrze robić to samo co wcześniej tyle, że za pieniądze. Myślę, że można robić nawet lepiej, ale to nie jest już TO samo. Ksiądz Eugeniusz zawsze mówił, że współcierpienie za pieniądze jest okropne, bo gdy przychodzi godzina 15.00, po prostu ściąga się kitel i wychodzi do domu, ponieważ skończył się czas. Absolutnie nie chcę przez to powiedzieć, że takie rzeczy mają miejsce w hospicjach stacjonarnych, ale trudno nie zgodzić się z obawami księdza Eugeniusza, który przeczuwał tutaj jakieś niebezpieczeństwo utraty ducha posługi na rzecz zatrudnienia.
– Przez wiele lat oprócz bycia szeregową wolontariuszką w hospicjum, bardzo aktywnie angażowała się Pani także w inną działalność hospicyjną. W czym to zaangażowanie się przejawiało?
– Współzakładałam w Polsce kilkanaście hospicjów domowych, między innymi w Pszczynie, Jastrzębiu-Zdroju, Tarnowie czy Mielcu. Założyłam także Ośrodek Szkoleniowy „Adsum” (łac. „jestem dla”), w którym wykładowcy o wysokich kwalifikacjach uczyli hospicjantów medycznych i niemedycznych właściwego podejścia do chorych i w ogóle wszystkiego, co człowiek posługujący w hospicjum powinien wiedzieć o służbie umierającemu. Do współpracy zapraszaliśmy same znakomitości, np. prof. Jacka Łuczaka, prof. Wandę Półtawską czy o. Jacka Salija. Oprócz tego, gdzie tylko mogłam, przemycałam ideę hospicyjną, organizowałam konferencje naukowe, wykłady. Zawsze byłam bardzo wrażliwa na ludzkie cierpienie i właśnie ta wrażliwość stanowiła początek przekuwania tej idei w służbę drugiemu człowiekowi.
– Właściwy sposób podejścia do chorego, o którym Pani mówi, jest chyba najtrudniejszą do opanowania sztuką.
– Tak myślę. Bo można świetnie nauczyć się robić opatrunki, wymieniać pampersy, aplikować czopki i tamować masywne krwotoki. Ale chory ma być podmiotem naszej opieki, a nie tylko medycznym przypadkiem. Również w tym temacie wiele bezcennych wskazówek dał nam ksiądz Eugeniusz Dutkiewicz. Zawsze powtarzał, że chory musi czuć, że jest najważniejszy i że wszystko ma być tak, jak chory sobie życzy. Mówił, że chory to Chrystus idący z krzyżem, któremu my mamy towarzyszyć. A towarzyszyć znaczy iść w jego tempie, nie pouczać, nie nalegać i nie instruować. Nie mówić mu jak ma żyć, jak ma cierpieć, jak ma kochać Pana Boga i jaką drogą ma dostać się do Nieba. Cierpienie jest wędrówką chorego, którą on ma prawo odbyć po swojemu, a my mamy tylko być w pobliżu, gotowi do pomocy.
– Kiedy słucham tego, co Pani mówi, mam nieodparte wrażenie, że nie są to mądrości wyczytane z książek, ale prawdy, których Pani doświadczyła i które przecierpiała. Wiem, że potęga bólu nie ominęła Pani życiorysu. Zechce Pani o tym opowiedzieć?
– Kiedy zaczął chorować mój mąż, bardzo ograniczyłam swoją hospicyjną działalność. Wiedziałam, że mam wobec niego ewangeliczne powinności – że nie mogę innym pomagać, a jego zostawić. W czasie towarzyszenia mężowi w chorobie, nagle zmarł na udar mój 50-letni syn… Zmarł w dniu swoich urodzin, 16 stycznia, w niedzielę. I nie wiem czy można w ogóle coś sensownego w tym momencie powiedzieć. Tego nie da się opowiedzieć. Ale ponieważ stan mojego męża stale się pogarszał, musiałam wziąć się w garść i wypełnić swoją misję opieki nad nim. To wymagało ode mnie niezwykle ciężkiej pracy, bo angażowało mnie w dzień i w nocy. Było mi bardzo ciężko. Nie miałam czasu, by opłakiwać syna, by przeżyć normalną żałobę. Opieka nad mężem stała się już na tyle trudna, że podjęłam decyzję skorzystania z zaproszenia przeniesienia się do zaprzyjaźnionego Hospicjum Cordis. I w hospicjum, w centrum mojej uwagi również był mój mąż. Tam spędziłam z nim pół roku, prawie w ogóle go nie opuszczałam. Czasem wyganiano mnie na spacer, albo na chwilę jechałam do domu zrobić pranie. To wszystko. Poza tym nie odstępowałam męża na krok. Rok i pięć miesięcy po śmierci syna, mąż zmarł. Odczułam wtedy ogrom cierpienia. Ból całkowitego opuszczenia. Nawet nie potrafię tego opisać. Nic nie miało wówczas sensu. Może to, że im jest już dobrze. Ale moje życiowe doświadczenia w pewnym sensie mnie ratowały, bo wiedziałam, że jest tylko jedna droga wyjścia z tej sytuacji – droga akceptacji i całkowitego oparcia się na Bogu. Nie rozpaczałam zatem, nie miałam też pretensji do Pana Boga. Niemniej te wszystkie trudne doświadczenia w jakimś sensie się objawiały. Cierpiałam na bezsenność i nocne lęki, nie jadłam i chudłam.
– Czy upragniona pomoc skądś w końcu nadeszła?
– Tak. Potwierdziło się, że panaceum na największy nawet ból jest drugi człowiek, przyjaciel. Kilkoro moich najbliższych przyjaciół trwało przy mnie niezłomnie. Dopiero w kwietniu tego roku zaczęłam w miarę normalnie funkcjonować. Na nowo zauważałam, że pada deszcz i pachną kwiaty.
– Ale to nie był koniec trudnych doświadczeń…
– Nie. Od lat cierpię na szpiczaka – raka kości. Kiedy zajmowałam się mężem, moja choroba rozwijała się bardzo wolno, bo adrenalina robiła swoje. Jednak w miarę upływu czasu wyniki się pogarszają i powinnam podjąć terapię. Nie ma we mnie na to zgody. Poddam się jeszcze niezbędnym badaniom i tyle.
– Czy to znaczy, że jest Pani osobą spełnioną?
– Jak najbardziej spełnioną. Mam 81 lat i w moim życiu znalazło się wszystko, czego mogłam sobie życzyć. Chcę tylko spokojnego życia wedle tego, czego Bóg dla mnie pragnie, a kiedy przyjdzie pora, chcę po prostu umrzeć.
– Mówi Pani o tym tak spokojnie.
– Oczywiście obawiam się momentu śmierci, bo to jest coś nieznanego. Ale wierzę, że moje cierpienie ma czemuś służyć i że to Pan Bóg kieruje tym wszystkim. Chyba nie ma sensu, żebym mówiąc prawie przez całe życie dwa razy dziennie: „bądź wola Twoja”, teraz – w tym najtrudniejszym, ale i najważniejszym momencie – nie powiedziała Mu swojego fiat.
Zobacz całą zawartość numeru ►