Joasia jeszcze zatańczy
Oby wszyscy mieli tyle szczęścia, co pewna siedemnastoletnia dziewczyna, którą poznałam dwa lata temu w ośrodku rehabilitacyjnym, gdzie leczyłam skomplikowane złamanie ręki. Na tle Joasi większość z nas, pacjentów tamtego turnusu, wyglądała na całkiem zdrowych, a jednak to jej historia stała się dla wielu źródłem wiary w to, że wszystko jeszcze będzie dobrze.
2015-03-18
Różne źródła wymieniają różne terminy obchodów Światowego (lub Międzynarodowego) Dnia Inwalidów i Osób Niepełnosprawnych. Niektórzy uważają, że przypada on 15 marca, inni – że 18, a jeszcze inni chcą go świętować 20 marca. Wydaje się jednak, że nie warto się spierać o konkretną datę, a zamiast tego położyć większy nacisk na systematyczną pamięć o potrzebach ludzi, których poprzez tego rodzaju Dni pragniemy uczcić, na których chcemy zwrócić większą uwagę. I z całą pewnością nie jest temu w stanie przeszkodzić nadmiar dat. Niestety, praktyka życia osób niepełnosprawnych pokazuje, że mimo, iż wielu z nich, z racji niepełnosprawności ruchowej, jest najbardziej „rzucającą się w oczy” grupą, na co dzień bywają „niewidzialni”. Wielu z powodu barier architektonicznych lub innych obiektywnych przyczyn opuszcza swoje domy tylko okazjonalnie, ale i ci, którzy starają się prowadzić w miarę aktywne życie, uskarżają się na poczucie odosobnienia oraz izolowania ich od sprawnej części społeczności. Czasem winę ponoszą tzw. „przyczyny obiektywne”, niekiedy czyjaś zła wola lub po prostu brak wyobraźni, ale najczęściej sytuacja ta jest efektem „ucieczki przed problemem” osób zdrowych. Uciekając przed „problemem” w istocie uciekamy przed człowiekiem, który bardzo często, znalazłszy się na trudnym i niebezpiecznym zakręcie swego życia, jak nigdy dotąd potrzebuje kogoś, kto zechce, choć przez jakiś czas, pełnić funkcję kogoś w rodzaju asystenta, który pomoże człowiekowi niepełnosprawnemu pokonać pierwsze przeszkody i dostosować styl życia do nowych okoliczności i ograniczeń. Musi też być po trosze „aniołem stróżem”, który spróbuje natchnąć osobę niepełnosprawną nową nadzieją i wiarą w to, że jego życie może być nadal piękne, radosne i wartościowe.
Oby wszyscy mieli tyle szczęścia, co pewna siedemnastoletnia dziewczyna, którą poznałam dwa lata temu w ośrodku rehabilitacyjnym, gdzie leczyłam skomplikowane złamanie ręki. Na tle Joasi większość z nas, pacjentów tamtego turnusu, wyglądała na całkiem zdrowych, a jednak to jej historia stała się dla wielu źródłem wiary w to, że wszystko jeszcze będzie dobrze.
W swój dramatyczny zakręt życia Joasia wkroczyła dwa lata wcześniej. Było to krótko po ważnym solowym występie przed wymagającą widownią dobrze zapowiadającej się baleriny, za jaką ją wówczas zaczęto uważać. Skąd mogła wiedzieć, że jej życie wkrótce zawiśnie na włosku, a marzenia przestaną mieć jakiekolwiek znaczenie? W tamten sobotni wieczór wybrała się na prywatkę bez zgody rodziców, którzy nie pochwalali podobnych imprez. Zapewniła ich więc, że będzie się do późna uczyła u koleżanki i na pewno wróci ostatnim autobusem. Kiedy zorientowała się, która godzina, było pewne, że nie zdąży dotrzeć na przystanek. I wtedy jeden z kolegów zaproponował, że podrzuci ją na motorze. Przystała bez zastanowienia. Nie pamiętała, jak doszło do wypadku. Dużo później dowiedziała się, że zza zakrętu wyjechała prosto na nich jakaś spóźniona ciężarówka. Kierowca był trzeźwy, podobnie jak kolega, który chciał jej pomóc. Pasażerowie motocykla nie mieli jednak szans. Marcin zmarł w drodze do szpitala. Nikt nie wiedział, czy Joasia przeżyje skomplikowaną, trwającą 6 godzin operację. Trzy miesiące spędziła w śpiączce, schudła 15 kilogramów, ale przeżyła… Tyle że nie wiedziała, czy warto jeszcze żyć. Lekarze nie dawali jej szans, że kiedykolwiek stanie na własnych nogach. Kazali jej cieszyć się zdrowymi rękami, mówili coś o tym jak wiele miała szczęścia… Tyle, że ona nie widziała powodu do radości. Przez jej kłamstwo zginął kolega. Taka niepotrzebna, straszna śmierć! Przez pierwsze miesiące po przebudzeniu, skoncentrowana na własnym cierpieniu, niewiele o tym myślała. Z czasem jednak wzrastające poczucie winy sprawiało jej więcej bólu niż kolejne operacje i trudna rehabilitacja. Potrzebna była nawet interwencja psychologów i psychiatry. Nie chciała ich pomocy, nie chciała nawet żyć. Tak byłoby lepiej, sprawiedliwiej… Po co zresztą miałaby żyć? Żeby spędzić kilkadziesiąt lat na wózku, nękana wyrzutami sumienia? Żeby już nigdy nie stanąć na własnych nogach, nie zatańczyć?
Wszystko zaczęło się zmieniać 13 miesięcy temu, kiedy do jej domu, wraz z rehabilitantką zaczęli przychodzić młodzi wolontariusze z sąsiedniej parafii. Okazało się, że jest wśród nich także koleżanka ze szkoły tanecznej, z którą kiedyś wspólnie tańczyła w jednym ze szkolnych przedstawień. To od niej po raz pierwszy usłyszała: „Dziewczno, jeszcze kiedyś będziesz tańczyć”. Uczepiła się tego wtedy jak jakiegoś zaklęcia. Tylko że nic nie wskazywało na to, aby miało ono kiedyś zadziałać. Jej przyszłością miał być inwalidzki wózek. Spróbowała uwierzyć, że może być inaczej, kiedy jej szkoła zaczęła przygotowywać baletową interpretację „Śpiącej królewny” – przedstawienie, z którego dochód dyrekcja szkoły postanowiła przeznaczyć na rehabilitację i zakup sprzętu rehabilitacyjnego dla Joasi. Już samo to bardzo nią wstrząsnęło, a tu jeszcze okazało się, że Joasia ma zagrać jedną z ról. Nie była to tytułowa rola, ale przecież do niedawna nawet nie mogła marzyć, że kiedykolwiek „zatańczy”. Oczywiście na razie będzie to małe oszustwo. Joasia „zatańczy” swoją rolę wróżki na… wózku inwalidzkim, ale szeroka, specjalnie dla niej uszyta suknia, skutecznie to zamaskuje. Do czasu… Bo Joasia już wierzy, że w końcu uda jej się zatańczyć na własnych nogach. „Niechby nawet rolę trzecioplanową” – śmieje się.
Na razie czeka ją jeszcze długa droga. Choć po tym co widziałam i słyszałam podczas mojego trzytygodniowego pobytu w ośrodku rehabilitacyjnym, wierzę, że Joasia może sprawić światu jeszcze niejedną miłą niespodziankę. Jej „turnus” w ośrodku trwał znacznie dłużej od mojego. Przybyła tam na wózku inwalidzkim. Po sześciu miesiącach opuszczała go… na własnych nogach, podparta dwoma kulami. Kiedy pożegnała się już z rehabilitantami, wycałowała i wytarmosila kolejnych pacjentów spoczywających na „madejowych łożach” (zwłaszcza tych o najdłuższym stażu), nagle, stojąc już w drzwiach, odrzuciła jedną z kul i wolną ręką posłała nam wszystkim całusy, wołając: „Zapraszam na przedstawienie”. Trudno było wierzyć, że ta szczupła, energiczna blondyneczka o roześmianych oczach, kiedykolwiek mogła myśleć, że nie ma po co żyć.