Rozpaczy gram na nosie

Katarzyna Fornalczyk cierpiąca na stwardnienie rozsiane opowiada o swoim sposobie radzenia sobie z nieuleczalną chorobą.

zdjęcie: CANSTOCKPHOTO.PL

2015-05-02

REDAKCJA: Kiedy zachorowałaś na stwardnienie rozsiane?

KATARZYNA FORNALCZYK: – Diagnozę postawiono pięć lat temu, ale choroba rozwijała się u mnie już znacznie wcześniej. Miałam kilka dziwnych objawów, których jednak lekarze nie wiązali z SM. Wszyscy myśleliśmy, że zwyczajnie trochę zaczyna szwankować mi zdrowie, ale nie było to – przynajmniej na początku – powodem wielkiego niepokoju.

W końcu jednak coś Cię zaniepokoiło...

– Tak. Najpierw bardzo gwałtownie pogorszył mi się wzrok. Jednak tym, co zaniepokoiło mnie najbardziej była częściowa utrata słuchu. Cały czas czułam się tak, jakbym włożyła sobie do uszu stopery, albo jakbym nurkowała w głębokim basenie. Żebym mogła cokolwiek usłyszeć, trzeba było bardzo głośno do mnie mówić, a i to czasem nie wystarczało. Ponieważ nigdy wcześniej nie miałam problemów laryngologicznych, od razu zgłosiłam się do lekarza. Kiedy wykluczono zapalenie ucha i infekcję bakteryjną, zlecono rezonans magnetyczny. Wtedy okazało się, że cierpię na SM.

Miałaś wówczas 28 lat.

– Tak, teraz mam 33. Można powiedzieć, że mój przypadek jest „książkowy”. Diagnoza w młodym wieku, kolejne rzuty choroby i dłuższe okresy poprawy. Rehabilitacja, odpowiednie dawkowanie leków i pobyty w szpitalu są teraz moją codziennością.

Ale Twoja codzienność, jak wiem, nie składa się tylko z leczenia. Właściwie należałoby powiedzieć, że stanowi ono zaledwie niewielką część Twojego życia, bo dokonuje się niejako „przy okazji, z rozpędu”. Ty masz na głowie dużo ciekawsze sprawy...

– Trudno nie przyznać ci racji. Oczywiście leczę się i rehabilituję, ale nie skupiam się na tym. Z chwilą postawienia diagnozy dotarło do mnie, że moje życie się zmieni i że powinnam – na ile to możliwe – jak najlepiej przeżywać każdy podarowany mi dzień.

Co dla Ciebie oznacza stwierdzenie „jak najlepiej”?

– Jak najlepiej – czyli tak, abym to ja miała chorobę w garści, a nie choroba mnie. Ludzie w bardzo różny sposób przeżywają doświadczenie choroby, zwłaszcza ciężkiej lub nieuleczalnej. Każdy ma prawo do tego, by chorować po swojemu. Jeden potrzebuje więcej czasu, by pogodzić się z cierpieniem, ktoś inny od razu akceptuje swoją sytuację. Nikt nie powinien kogokolwiek w tym względzie oceniać. Po prostu każdy człowiek jest inny i ma swój sposób radzenia sobie z chorobą. Ja akurat należę do osób bardzo energicznych i optymistycznie nastawionych do świata. Nigdy nie brakowało mi pomysłów i chęci do życia. Odkąd pamiętam, zawsze dosyć dobrze radziłam sobie w sytuacjach kryzysowych i starałam się nie poddawać smutkowi czy zniechęceniu. Podobnie było w przypadku wiadomości o tym, że jestem nieuleczalnie chora. Oczywiście ta diagnoza głęboko mną wstrząsnęła i wycisnęła wiele łez, ale dosyć szybko „przywołałam się do porządku” i postanowiłam wziąć się w garść.

Pomogli Ci najbliżsi?

– Oni przede wszystkim. Wiernie trwało przy mnie także kilkoro przyjaciół. Szczególnie jednak chciałabym wspomnieć w tym miejscu pewnego kapłana, który bardzo mi pomógł i nadal pomaga. Przez lata związana byłam z Duszpasterstwem Akademickim i z działającą przy nim niewielką grupą modlitewną. Kapłani, którzy opiekowali się nami, zmieniali się co jakiś czas. Kiedy wiedziałam już o swojej chorobie, w Duszpasterstwie pojawił się ks. Szymon. Zainteresował się, dlaczego poruszam się na wózku, chciał poznać moją historię. Ponieważ wzbudzał zaufanie, opowiedziałam mu o sobie. Bardzo poruszyła go moja opowieść. Odkąd dowiedział się, że jestem chora, zadeklarował swoją stałą pomoc. Nie ma tygodnia, aby nie zapytał o to, jak się czuję i czy czegoś potrzebuję. Zawsze gotowy jest mnie wysłuchać i okazać wsparcie. Nie narzuca swojej obecności, ale zawsze pojawia się, kiedy akurat jest potrzebny. Ma taką zadziwiającą zdolność nie przechodzenia obok ludzkich dramatów z obojętnością. Kiedy czasem nie wie, co powiedzieć i jak mnie pocieszyć, kładzie rękę na moim ramieniu i zapewnia: „Jestem z tobą i oddaję cię Jezusowi”. To mi wystarczy, by nie stracić nadziei. Bóg zawsze był obecny w moim życiu i dlatego świadomość, że ktoś modli się za mnie, że oddaje mnie Bogu, daje mi taką siłę.

Pismo Święte uczy, że mieć obok siebie wiernych przyjaciół, znaczy tyle samo, co znaleźć drogocenny skarb. Ty swój skarb już odnalazłaś.

– Odnalazłam i jestem wdzięczna Opatrzności, że posłała do mnie cudownych ludzi, którzy pomagają mi bezinteresownie i z oddaniem. Nie sposób o nich wszystkich tutaj opowiedzieć. Swój dług wdzięczności wobec nich spłacam, przesuwając między palcami koraliki różańca i modląc się w intencjach, które czasem mi „podrzucają”. A to córka koleżanki ma ważną klasówkę, a to u sąsiada panoszy się grypa, a to znowu ktoś inny od dawna bezskutecznie poszukuje pracy. Ta moja modlitwa jest czymś, co jeszcze mogę dać innym od siebie. Do tego nie trzeba być wiara i otwarte serce.

– Wiem, że modlitwa nie jest jedynym darem, który dajesz swoim najbliższym i przyjaciołom. Masz wiele ciekawych talentów i chętnie się nimi dzielisz.

– „Talenty” to może zbyt wielkie słowo, ale faktycznie staram się nie tracić czasu i robić coś pożytecznego. Kiedy zachorowałam, zrozumiałam, że dla własnego dobra powinnam zająć się czymś, co nie tylko pomoże mi w rehabilitacji, ale przede wszystkim pozwoli pomnożyć jakieś konkretne dobro. W ten sposób zrodził się pomysł malowania na szkle. Początki były trudne, ale potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Skończyłam specjalny kurs, kupiłam potrzebne materiały i wzięłam się do roboty. To, co uda mi się namalować, sprzedaję za drobne kwoty, a pieniądze przekazuję na fundacje, które wspierają rehabilitację osób po wypadkach. Nie są to jakieś wielkie pieniądze, ale daję tyle, ile mogę. Przynosi mi to ogromną radość. Jestem potrzebna i czuję, że coś jeszcze ode mnie zależy. W ten sposób radzę sobie z tym wszystkim, co przynosi ciężka choroba. Malowanie jest dla mnie czymś w rodzaju terapii, czymś, co nie pozwala mi popaść w zniechęcenie. Przez to moje malowanie, gram rozpaczy na nosie. Bywa przecież wiele bardzo trudnych momentów, w których nie radzę sobie najlepiej. Jestem ciężko chora i mam wiele ograniczeń. Ale właśnie wtedy powtarzam sobie, że warto wysilać się dalej i zbytnio nie narzekać. Rozpacz nie ma wówczas szans!

– Dziękuję Ci za to świadectwo pogodnej codzienności i za to, że ciągle chcesz dawać siebie innym. 


Zobacz całą zawartość numeru ►

 

Z cyklu:, Numer archiwalny, W cztery oczy, Miesięcznik, 2015-nr-05, Cogiel Renata Katarzyna, Autorzy tekstów

nd pn wt śr cz pt sb

27

28

29

30

31

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

24

25

26

27

28

29

30

1

2

3

4

5

6

7

Dzisiaj: 22.11.2024